czwartek, 12 grudnia 2013

Joanna Bator - "Ciemno, prawie noc"



Najnowszą powieść Joanny Bator czytano jakiś czas temu w radiowej Trójce. Załapałam się na kilka fragmentów, spodobały mi się, pomyślałam - trzeba wreszcie tę Bator ugryźć. Zanotowałam tytuł na swojej liście "do kupienia" i na chwilę zapomniałam. Potem była Nagroda Nike i to mi o książce przypomniało, tym samym złamałam swój zwyczaj czytania nagrodzonych książek długo po tym, jak nagrodę otrzymały. 

Bohaterką książki jest Alicja Tabor (anagram nazwiska pisarki zbyt oczywisty żeby o nim wspominać), wzięta dziennikarka, która po latach wraca do rodzinnego Wałbrzycha, by napisać reportaż o zaginionych bez śladu dzieciach. Zlecenie jak zlecenie, ale dla Alicji bardzo trudne, oznacza bowiem powrót do domu, w którym się wychowała i wspomnienia, które dotąd udawało jej się zręcznie wypierać z głowy. Okazuje się, że dramatyczne wałbrzyskie wydarzenia zmuszą dziennikarkę do zmierzenia się z demonami przeszłości - śmiercią ukochanej siostry i matki, której właściwie nie pamięta, a także z postacią ojca zaniedbującego dzieci na rzecz poszukiwania skarbu ukrytego w podziemiach Zamku Książ. 
I zamek, i miasto są kolejnymi bohaterami powieści - ten pierwszy tajemniczy, hipnotycznie piękny i przyciągający do siebie, stanowiący ciche tło nierzadko dramatycznych wydarzeń, to drugie brzydkie i sypiące się, zaludnione albo przez odrażających fanatyków, albo przez malowniczych oryginałów, albo wreszcie przez patologicznych degeneratów.

Tak się składa, że urodziłam się w Wałbrzychu i spędziłam tam większą część dzieciństwa, skojarzenia mam głównie dobre, a samo miasto jawiło mi się w tamtych (karmionych jeszcze działającymi pełną parą kopalniami) czasach jako zadbane, duże i pełne zieleni, może dlatego, że mieszkałam w sąsiedztwie wielkiego parku. Wałbrzych, który odwiedziłam kilkanaście lat później, już jako dorosła osoba, opisałabym pewnie tak jak Joanna Bator - bieda widoczna gołym okiem, domy do rozbiórki stojące prawie w rynku, sypiący się tynk, szarość, brud i ogólna atmosfera przygnębienia.
"Ciemno, prawie noc" czytało mi się więc dobrze dlatego, że kojarzę miejsca, o których pisze autorka, a jeśli nie całkiem kojarzę, to przynajmniej coś mi świta, generalnie ciekawe doświadczenie.

Niestety, w ogólnym rozrachunku nie zachwyciła mnie ta książka.
Nie bardzo rozumiem skąd ta Nike, szczerze mówiąc, bo powieść Joanny Bator nie wydaje mi się szczególnie odkrywcza. Właściwie mamy tu do czynienia z czymś na kształt kryminału psychologicznego i ja rozumiem, że kryminał to tylko konwencja, jaką przyjęła autorka, aby opowiedzieć nam swoją historię, ale umówmy się, że wielkiej głębi to się tam pod spodem nie doszukamy, poza tym tego typu rzeczy przeczytałam już w życiu mnóstwo, co oznacza, że istnieje ich znacznie więcej.
Książkę czytało mi się dobrze (choć przyznaję, że co jakiś czas pojawiało mi się w głowie pytanie - ale za co ta nagroda?) do momentu kiedy konsekwentnie brnęła w horrorowo - kryminalną stylistykę. Gdy pojawiły się elementy, właściwie sama nie wiem czego - fantasy?, ludzie okazujący się duchami albo wytworami zmęczonego umysłu narratorki, czułam już tylko nudę, a mdłe zakończenie ostatecznie pogrzebało jej szansę na pozostawienie po sobie pieczątki "warte uwagi".

Było to moje pierwsze zetknięcie z prozą Joanny Bator. I po usłyszanych w Trójce fragmentach tej konkretnej powieści, i po przeczytanych dobrych opiniach o poprzednich książkach pisarki nastawiłam się na coś w rodzaju uczty, Nagroda Nike tylko zaostrzyła mój apetyt. Teraz więc czuję się trochę tak, jakby zamiast wykwintnego dania podano mi fastfoodową kanapkę.
Jak dla mnie - jako lektura "samolotowa" - idealne. W ogóle jako zapychacz czasu przed snem super, jednak potencjału do nagradzania najważniejszą literacką nagrodą w Polsce to ja tu nie widzę. Ale, jak wiadomo, kto inny przyznaje nagrody:)
Wcale nie wykluczam, że na moją kiepską ocenę książki wpływa fakt, że pani Bator jawi mi się jako mocno pretensjonalna (być może mylnie), co nie budzi mojej sympatii, datego niebawem zmierzę się z "Piaskową Górą", która tkwi na mej półce od lat. 

Zobaczymy, może jeszcze będzie z tego miłość. Na razie - szału nie ma.

wtorek, 10 grudnia 2013

Roy Jacobsen - "Cudowne dzieci"



Tym, co zwróciło moją uwagę na "Cudowne dzieci" był sposób wydania książki -  niebanalny i zupełnie inny niż przywykłam. Powieść zaczyna się już na okładce, ma wielce oryginalny grzbiet, a przede wszystkim jest fenomenalnie zszyta - znacie to uczucie kiedy trzeba wyginać i łamać  grzbiet żeby tom trzymało się wygodnie? Tutaj tego problemu nie ma, co uważam za naprawdę wielki plus.
Tyle o okładce, a co wewnątrz?

Lata 60-te, norweskie blokowisko, a w nim dziesięcioletni Finn i jego mama, Gerd, pracująca na pół etatu w sklepie z butami. Nieżyjący ojciec jest tylko mglistym wspomnieniem z fotografii zamkniętej w szufladzie biurka, a codzienność toczy się ustalonym, spokojnym i bezpiecznym rytmem. Życie chłopca i jego matki zmienia się, gdy w krótkim czasie następują po sobie dwa wydarzenia - do ich blokowego mieszkania wprowadza się sublokator (co ma podreperować rodzinny budżet), a niedługo potem pojawia się Linda, owoc drugiego małżeństwa ojca. Sześcioletnia, pulchna, wycofana i dziwnie otępiała dziewczynka wyzwoli w Finnie i Gerd zupełnie nowe uczucia. Finn z ukochanego syna awansuje na kogoś w rodzaju głowy domu, matka często pyta go o zdanie i oczekuje pomocy w rozwiązywaniu kłopotów związanych z wychowywaniem Lindy. Sam chłopiec wydaje się wprawdzie nad wiek dojrzały, nie zmienia to jednak faktu, że jest tylko dzieckiem, które choć widzi pewne rzeczy, nie zawsze jest w stanie zrozumieć ich sens.
Dorośli w powieści Jacobsena noszą w sobie jakieś sekrety i blizny z przeszłości, które wychodzą na światło dzienne choćby przy okazji rodzinnie spędzanej Wigilii, ale dzieci także mają na koncie mniej lub bardziej traumatyczne przeżycia.
To książka w dużej mierze o magicznej krainie dzieciństwa (absolutnie cudowne są rozdziały opisujące letnie wakacje pod namiotem) pełnej zabaw na podwórku i podziałów na osiedlowe "bandy", ale i o sile zdarzeń, pozornie nieistotnych i drugoplanowych, które z perspektywy czasu okazują się tym co zbudowało naszą osobowość. O ludziach, którzy zjawiają się w naszym życiu na chwilę, a zmieniają je na zawsze. 
Napisana stonowanym, spokojnym językiem, bez histerii i sensacyjnego tonu, który tak łatwo byłoby jej nadać. 
Moje pierwsze spotkanie z Royem Jacobsenem, ale na pewno nie ostatnie. Piękna, mądra powieść.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Andrea Camilleri - "Kształt wody"



Bardzo fajny kryminał do przeczytania w jeden wieczór. Pierwsza część cyklu, którego bohaterem jest komisarz Montalbano - powściągliwy, stanowczy, bezczelny, szczęśliwie zakochany (to dla mnie nowość jeśli chodzi o literackich detektywów). Na sycylijskiej prowincji rozwiązuje sprawę śmierci wpływowego polityka, którego zwłoki znaleziono w kompromitującym miejscu i okolicznościach. Wprawdzie wszystko wskazuje na zgon z przyczyn naturalnych, ale Montalbano ma przeczucie, że sprawa jest bardziej skomplikowana niż się wydaje i zaczyna drążyć. Okazuje się, że w lokalnym światku roi się od nieczystych interesów, korupcji i pomniejszych przekrętów.

Czysta przyjemność lektury. Niby nie ma jakiejś super wartkiej akcji, ale mnogość dialogów sprawia, że czyta się "Kształt wody" bardzo lekko. Montalbano, wielbiciel sztuki i dobrego jedzenia, z wdziękiem rozwiązuje sprawę, a jego słowne przepychanki ze współpracownikami są bardzo zabawne. 

Zdecydowanie chcę więcej komisarza Montalbano, im szybciej tym lepiej.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Joyce Carol Oates - "Zabiorę cię tam"



Stęskniłam się za powieściami Joyce Carol Oates. Na szczęście mam na półce jeszcze kilka nieprzeczytanych, więc mogłam szybko tę tęsknotę ukoić.

"Zabiorę cię tam" to kobiecy portret w trzech odsłonach. Pierwsza część to opis studenckiego życia bezimiennej bohaterki. Uboga, wycofana, piekielnie zdolna i inteligentna narratorka uchodzi na uczelni za dziwadło. Zaproszenie do jednego ze studenckich stowarzyszeń jest dla niej spełnieniem marzeń o przynależeniu do czegoś, o posiadaniu sióstr, których nigdy nie miała, o byciu akceptowaną. Korporacyjne siostry okazują się jednak pustymi i okrutnymi osobami, które od bohaterki oczekują tylko pisania za nie prac zaliczeniowych. 
Druga część dotyczy czasu bezpośrednio po opuszczeniu stowarzyszenia Kappa Gamma Pi i koncentruje się na skomplikowanej relacji dziewczyny z czarnoskórym, starszym studentem. I tutaj jednak bohaterka Oates nie znajdzie ciepła ani miłości. Związek - niezwiązek z szorstkim Vernorem przynosi jej wyłącznie cierpienie i doprowadza na skraj psychicznego i fizycznego wyczerpania.
W ostatniej, najkrótszej części powieści, towarzyszymy bohaterce w odnajdywaniu własnej drogi. To przede wszystkim opis spotkania po latach z umierającym ojcem, człowiekiem, który nigdy nie był czuły ani wylewny, a pewnego dnia po prostu zniknął. Teraz jego czas się kończy, w ostatnim stadium choroby nowotworowej nie jest w stanie nawet mówić, a nasza bohaterka ma zakaz patrzenia na jego wyniszczoną twarz i ciało. Dni spędzone z nim, tak naprawdę jedyne, jakie były jej dane, są więc dla bezimiennej narratorki głównie monologami jakie wygłasza, odwrócona tyłem do ojca. Są też swoistym zamknięciem przeszłości. Kiedy chory człowiek w końcu umiera, młoda kobieta wreszcie czuje siłę, by zmierzyć się z dorosłością.

Bardzo wnikliwy (zresztą - czy Oates potrafiłaby napisać cokolwiek powierzchownie?), dotykający duszy portret kobiety odrzuconej od zawsze i przez wszystkich, bez oparcia w rodzinie, partnerze czy przyjaciołach. Studium wrażliwej psychiki i osobowości rozpaczliwie poszukującej akceptacji. Bohaterka budzi współczucie, ale i irytację, kiedy czytamy jak pozwala sobie wchodzić na głowę. Na końcu jest jednak nadzieja - słabość zostaje zastąpiona rodzącą się siłą, poszukiwanie akceptacji na zewnątrz zdaje się przeradzać w samoakceptację, a przyszłość wygląda co najmniej obiecująco. 
I tym razem Joyce Carol Oates mnie nie rozczarowała.

środa, 20 listopada 2013

Attila Bartis - "Spokój"



"Napięta atmosfera rodzinnej psychodramy" - ten fragment okładkowego opisu dość dobrze oddaje klimat powieści Attili Bartisa. Główny bohater, a przy tym narrator, dzieli budapesztańskie mieszkanie z matką, niegdysiejszą gwiazdą teatru, która nie opuszcza mieszkania od piętnastu lat po tym, jak rządowi urzędnicy zrujnowali jej karierę w odwecie za ucieczkę córki na Zachód. Kobieta żyje wspomnieniami o latach dawnej świetności, a jej jedynym łącznikiem ze światem jest syn, początkujący pisarz, o osobowości równie pokręconej jak wyalienowana mamusia. 
Jądrem powieści jest toksyczna, ocierająca się o kazirodztwo relacja matka - syn, a także związek głównego bohatera z piękną Eszter, przesycony wielkimi emocjami i seksem, który jednak zamiast spodziewanego ukojenia dostarcza kolejnych graniczących z patologią sytuacji. Gdzieś na drugim planie przewija się jeszcze postać siostry narratora, utalentowanej skrzypaczki, której wyjazd pogrzebał resztki normalności w domu rodziny Weerów. Tłem całej historii są natomiast przemiany ustrojowe - niby nie pisze się o nich wprost, a główną sceną jest mieszkanie w kamienicy, ale gdzieś w tle wciąż pojawiają się wzmianki pozwalające czytelnikowi na osadzenie opowieści Bartisa w bardzo konkretnych ramach czasowych.

"Spokój" to po pierwsze studium toksycznych związków, po drugie rzecz o samotności nie do przezwyciężenia, a na jakimś poziomie także punkt wyjścia do rozważań o naturze zła.

Świetnie napisane, gęste od ciężkich emocji, poruszające. Moja cyniczna, pesymistyczna dusza czuje się po tej lekturze wielce zadowolona. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Wojciech Tochman - "Eli, Eli", fotografie Grzegorz Wełnicki



Kolejna mocna książka Wojciecha Tochmana, tym razem o życiu w slumsach Manili. Rozdziały rozpoczynają się zdjęciami mieszkańców Onyksu, co stanowi punkt wyjścia do opowieści o kolejnych bohaterach. Poznajemy beznadziejne historie ludzi, którzy nie mają nic, a przede wszystkim nie mają nawet marzeń o innym życiu - kto bowiem rodzi się w slumsach, w slumsach umiera. Brud, choroby, nędza. Dzieci bez rodziców, bite i gwałcone kobiety, zaćpani mężczyźni. Znajdzie się też cyniczny cwaniaczek organizujący wycieczki dla białych turystów pod hasłem "true Manila". Wszyscy są zadowoleni - nędzarze, którzy dostaną puszkę sardynek albo butelkę wody, cwaniak, który ostatecznie wyciągnie od turystów jakąś kasę, a najbardziej może właśnie ten turysta. Z poczuciem, że oto dotknął prawdziwego, filipińskiego życia pstryknie kilka fotek i wróci do swojego europejskiego domu dumny z pomocy, jakiej udzielił biednym, brudnym sierotom.

I chyba właśnie nie losy mieszkańców Onyksu tylko ten podział na dobrych, zachodnich nas i biednych, brudnych ludzi ze slumsów jest prawdziwym tematem tej książki. Są tu pytania o naszą moralność. Co właściwie sobie myślimy kiedy pstrykamy zdjęcie umorusanej dziecięcej buzi albo kalekiemu mężczyźnie? Dlaczego nie pytamy fotografowanego o zgodę? Co w nas potem zostaje, czy w ogóle coś? Czy czasem nie jest tak, że ta wstrząsająca, posunięta do granic nędza właściwie w ogóle nas nie obchodzi? Wracamy z kolejnej wycieczki zadowoleni, że mamy "prawdziwe" fotki, które możemy pokazać znajomym. A co z ludźmi ze zdjęć, kim są, dlaczego ich życie tak wygląda, o czym marzą - to nas, ludzi Zachodu w ogóle nie obchodzi. Nie wiemy nawet jak mieli na imię. Pstryk, pstryk i idziemy dalej.

Autora "Eli, Eli" różni od nas to, że ma więcej czasu. Może spędzić tydzień, miesiąc, pół roku wśród swoich bohaterów, może (a przede wszystkim chce) ich poznać, może dzięki temu opowiedzieć nam ich historie. Ale Tochman nie ma złudzeń - doskonale wie, że książka, która dzięki temu powstanie zapewni mu dochód, zarobi także wydawca, drukarnia, dystrybutor. Z niczym zostaną tylko bohaterowie tej opowieści.
Są więc pytania o granice, o to czy wolno nam w ogóle wchodzić w tak absurdalnie niesymetryczną relację, okradać kogoś z prywatności nie dając nic w zamian. Odpowiedzi musimy poszukać sami, jeśli oczywiście mamy na to ochotę.

"Eli, Eli" różni od innych książek Tochmana po pierwsze język. Trochę niechlujny, brudny, czasem wulgarny, taki jak surowa rzeczywistość Onyksu. Po drugie - fotografie Grzegorza Wełnickiego, które nie tyle są dopełnieniem opowieści co opowieściami same w sobie. Sama nie wiem czy w głowie dłużej siedziały mi historie bohaterów czy pięknie skomponowane, perfekcyjnie oświetlone i wystylizowane zdjęcia.

Pytania, brak odpowiedzi i dużo materiału do przemyśleń. Zdecydowanie warto przeczytać.


czwartek, 7 listopada 2013

Jonathan Safran Foer - "Strasznie głośno, niesamowicie blisko"



Niezwykła powieść o niezwykłym chłopcu. Oskar ma 9 lat, jest bardzo inteligentny i wrażliwy, stale rozmyśla nad nowymi wynalazkami, które mają ulepszyć świat, projektuje biżuterię, interesuje się fizyką i przyrodą, a w wolnych chwilach pisze listy do znanych ludzi, z którymi chciałby współpracować. Spokojny, beztroski i bezpieczny świat Oskara ulega zniszczeniu, gdy w zamachu na WTC ginie jego  ojciec - największy autorytet i przyjaciel chłopca, źródło odpowiedzi na wszystkie pytania, towarzysz i inicjator arcyciekawych zabaw.
Od tej pory Oskar żyje w ciągłym strachu. Boi się między innymi metra, samolotów, mostów, ludzi w turbanach i jazdy windą. Gorsza od tych wszystkich strachów jest jednak tęsknota za ukochanym tatą, a przede wszystkim brak wiedzy na temat sposobu, w jaki zginął - ciała bowiem nie odnaleziono, a na cmentarzu pochowano pustą trumnę.

Pewnego dnia w domowym gabinecie chłopiec znajduje kopertę z napisem "Black", a w niej tajemniczy klucz. Przekonany, że to jedna z zagadek, które wymyślał dla niego ojciec, Oskar postanawia odnaleźć wszystkie osoby o nazwisku Black żyjące w Nowym Jorku. Ma nadzieję, że któraś z nich zbliży go w jakiś sposób do taty. Tak rozpoczyna się wielomiesięczna wędrówka po mieście, w trakcie której Oskar pozna wiele interesujących osób, często tak samo smutnych i bezradnych wobec losu, jak on sam. Równolegle z przygodami Oskara poznajemy historię jego dziadków i ich skomplikowanej, nieszczęśliwej miłości.

Bardzo poruszająca książka o oswajaniu się ze stratą i o wytrwałym, upartym poszukiwaniu. Choć nie przepadam za książkami z dziećmi w roli głównych bohaterów, to małego Oskara polubiłam już od pierwszych stron. Może dlatego, że nie jest (o dziwo!) irytującym mądralą, a może z powodu delikatnej czułości, z jaką opisuje go autor. 
Podobała mi się także historia dziadków i postać mamy Oskara, która gdzieś na drugim planie na swój cichy, subtelny sposób próbuje sobie radzić ze stratą męża i szuka sposobu, by pomóc ukochanemu synowi.
Dobrze napisana powieść, momentami chwytająca za gardło i bardzo wzruszająca, a jednak daleka od powierzchownego, łatwego sentymentalizmu. Cieszę się, że ją przeczytałam.

wtorek, 5 listopada 2013

Shulamit Lapid - "Krew mojej konkubiny"


Shulamit Lapid rozkochała mnie w sobie dość mocno "Gazetą lokalną" - kryminałem z początkującą reporterką w roli detektywa. "Krew mojej konkubiny" trafiła w moje ręce wiele miesięcy później i oto miłość odżyła. 
Lizzi Badihi jest młoda, nieprzesadnie (we własnym mniemaniu) urodziwa, ma ekscentryczną rodzinę i milion obowiązków zawodowych. Nie musi już wprawdzie bywać absolutnie wszędzie, ale wciąż musi trzymać rękę na pulsie wydarzeń w Beer Shewie. Przypadek sprawia, że Lizzi zostaje wplątana w sprawę śmierci młodej dziewczyny związanej z gwiazdą izraelskiej muzyki pop. Okazuje się, że zabójstwo młodej Diny łączy się ze skorumpowanym środowiskiem finansowych i politycznych elit miasta, a także zahacza o byłego wykładowcę Lizzi. Nasza reporterka dzielnie dąży do rozwiązania kryminalnej zagadki, której korzenie sięgają dalekiej przeszłości.
Bardzo przyzwoity kryminał, ale tym, co mi się najbardziej podobało były opisy codziennego życia i przyznaję, że czytałam tę książkę trochę jak przewodnik po realiach współczesnego Izraela. 
Główna bohaterka to typ postaci, w których zakochuję się błyskawicznie - postrzelona, energiczna, niezłomna w poszukiwaniu odpowiedzi, a przy tym lekko niezdarna i strzelająca gafy. Słowem - trudno mi uwierzyć, że można nie pokochać Lizzi Badihi. 
Szczerze polecam książki pani Lapid z przygodami Lizzi, nie tylko wielbicielom kryminałów.

poniedziałek, 21 października 2013

Jan Jakub Kolski - "Egzamin z oddychania"




Trochę mi przykro. Lubię filmy Kolskiego, nawet bardzo lubię, choć wiem doskonale, że jego styl może być dla niektórych wyjątkowo niestrawny. Dla mnie akurat nie. Lubię także Kolskiego samego w sobie, jego wypowiedzi są inteligentne i interesujące, no po prostu wydaje mi się, że to mądry i ciekawy facet, w dodatku patrzy się na niego z przyjemnością.
Przykro mi, bo "Egzamin z oddychania" nie zrobił na mnie ani połowy wrażenia, jakie towarzyszą oglądaniu filmów reżysera, więcej nawet - od pewnego momentu lektura ta stała się nieznośnie nużąca i do końca dobrnęłam już tylko siłą woli.

Historia dojrzałego reżysera, który porzuca dotychczasowe życie i rodzinę, by związać się z młodziutką Muszelką ma tyle wspólnego z prawdziwym życiem Kolskiego, że nie sposób opędzić się od przypuszczeń, że Sandow to po prostu alter ego autora. 
Muszę przyznać, że do końca książki nie udało mi się zrozumieć co takiego widzi w Muszelce Sandow, jest to bowiem postać idealnie głupiutka, typ dorosłej kobiety o umyśle i zachowaniu dziewczynki, słowem - coś, czego szczerze nie znoszę tak samo w życiu, jak w literaturze i przez co niespecjalnie mogłam uwierzyć w związek tej dwójki. 
Problemem jest też mnogość wątków i tematów. Mamy tu miłość i wielką namiętność, dalekie podróże, wątek kryminalny w postaci Sandowa knującego perwersyjne metody zemsty na mężczyznach, którzy kiedyś skrzywdzili Muszelkę, niby filozoficzne rozważania o życiu i całej reszcie, pierwotną męskość w wydaniu Sandowa polującego na niszczące okolicę bobry, a nawet wątek żydowskiego dziecka i wojennych zbrodniarzy. Wszystko traktowane jednakowo serio i jednakowo histerycznie. 
Bronią się jedynie te partie, w których Sandow towarzyszy w umieraniu własnej matce - te proste, przejmujące opisy jako jedyne w książce brzmią autentycznie i dotykają (choć już zestawienie śmierci matki z narodzinami córki i rozważania o tym, jak to równowaga we wszechświecie musi zostać zachowana są boleśnie banalne).

Niestety ani mnie ta powieść nie wciągnęła, ani nie poruszyła, a choć lekturę skończyłam kilka dni temu to już niewiele z niej pamiętam, poza dojmującym wrażeniem obcowania z czymś pretensjonalnym i przereklamowanym.
Pozostanę więc przy oglądaniu filmów Jana Jakuba Kolskiego, zawsze z przyjemnością, ale po jego kolejne literackie dokonania, o ile będą,  już nie sięgnę. 

czwartek, 17 października 2013

Cormac McCarthy - "Krwawy południk"




McCarthy pisze o Dzikim Zachodzie.
Jego powieść jest jednak bardzo daleka od romantycznych opowieści, jakie znamy z westernów. Próżno w niej szukać szlachetnego szeryfa, walki o sprawiedliwość i szczęśliwego zakończenia.
"Krwawy południk" nie ma nawet głównego bohatera. Ten jest zbiorowy - to banda Johna Glantona (ciekawostka - Glanton jest postacią historyczną, faktycznie istniał i dopuszczał się niezbyt szlachetnych uczynków).

U McCarthy'ego banda Glantona wchodzi w układ z gubernatorem - mają oczyścić okoliczne ziemie z Indian, a zapłata będzie obliczana na podstawie ilości dostarczonych skalpów. Szybko okazuje się, że dla grupy nie ma znaczenia pochodzenie skalpów, co więcej - motywem ich działań nie wydaje się wcale chęć otrzymania zapłaty. Chodzi po prostu o zabijanie, o to, by mknąć przez prerię i pustynię, a po drodze niszczyć wszystko co żyje. 
Przywykłam już do stylu McCarthy'ego, do jego bezimiennych postaci, licznych odwołań do Biblii, surowej narracji i dusznej atmosfery jego powieści. A jednak "Krwawy południk" był dla mnie pewnym zaskoczeniem.

Członkowie bandy Glantona są jakby przezroczyści. Nie wiemy nic o ich motywach, osobowościach, wydają się nie mieć żadnego indywidualnego rysu. Postać, o której wiemy najwięcej to Sędzia Holden - niby nie przywódca, ale jakby przywódca. Niby zwyrodnialec, ale zna się na prawie i na literaturze, mówi obcymi językami, wie to i owo o filozofii. Spośród wszystkich postaci w książce, ta jest najbardziej przerażająca. Wielki, pozbawiony choćby jednego włoska, na pozór spokojny Holden to  zło wcielone, człowiek, który nie wierzy w żadnego Boga, ale sam się za niego uważa. Nic na tym świecie nie ma prawa istnieć jeśli ja nie wydaję na to przyzwolenia, mówi Sędzia Holden, i to zdanie w zestawieniu z jego uczynkami trochę wywołuje gęsią skórkę.

Wyjęci spod prawa koledzy Holdena wędrują przez meksykańskie pogranicze, po drodze gwałcąc i krwawo mordując kobiety, mężczyzn, dzieci i Indian. Nie rozmawiają o swoich uczynkach, nie analizują ich, kierują się prostymi potrzebami - zjeść, wyspać się, zabić. Krwawy szlak, jaki zostawiają za sobą podwładni Glantona zestawiony jest z opisami przyrody - jak zwykle u McCarthy'ego niezwykle precyzyjnymi i sugestywnymi.
Nie ma w tej książce żadnej przeciwwagi dla wszechobecnego zła, żadnej postaci, której można by się uchwycić w nadziei, że przywróci właściwy porządek rzeczy. 
Nie ma Boga, ale nie ma też Szatana - to my, ludzie, jesteśmy odpowiedzialni za całe piekło, które nas spotyka.
Świat "Krwawego południka" jest przerażającym miejscem, bez żadnej nadziei i bez szansy na ocalenie. 
Prawie tak jak życie, zdaje się mówić autor, a ja prawie mu wierzę.


wtorek, 24 września 2013

Małgorzata Potocka, Krystyna Pytlakowska "Obywatel i Małgorzata"



Uwielbiam twórczość Grzegorza Ciechowskiego. Nie ma w tym żadnej przesady. Uważam, że nikt w Polsce tak pięknie nie pisał o miłości i nikt nie tworzył tak zmysłowych piosenek.
Kupiłam tę książkę kierowana ciekawością - czego jeszcze dowiem się o swoich ukochanym muzyku?
Niestety, dałam się oszukać. Należało tytuł potraktować wprost i nie oczekiwać wspomnień o Ciechowskim - prawda jest bowiem taka, że to przede wszystkim rzecz o Małgorzacie Potockiej i o tym jak najpierw związek z Obywatelem wstrząsnął jej światem, a później go zniszczył.

Jest tu bardzo niewiele wiadomości o artystycznym życiu Ciechowskiego, o tworzeniu płyt, koncertach czy nawet, niech już będzie, o życiowych rozterkach. Za to mnóstwo o wspaniałej Małgorzacie Potockiej, która była muzą i motorem napędowym dla muzyka, która wręcz jako pierwsza pokazała mu świat, przedstawiła znanych ludzi, poznała z prawdziwą sztuką. To trochę tak jakby ktoś opowiadał - nawet zdolny to był facet, ale dopiero kiedy mnie poznał rozwinął skrzydła, biedny wieśniak. A potem ten sam biedny wieśniak okazał się niewdzięczny i porzucił swoją muzę dla innej, mniej wymagającej niewiasty.

Rozczarowanie, niestety. Czyta się to z autentycznym zażenowaniem - choćby wtedy gdy Potocka wspomina o swojej następczyni u boku artysty. Nie ma w tym ani umiaru, ani klasy, jest za to dużo nieprzyjemnych emocji.

Ponieważ od śmierci Ciechowskiego minęło wiele lat, a od jego rozstania z Potocką jeszcze więcej, to całość sprawia wrażenie dość rozpaczliwej próby zwrócenia na siebie uwagi. Nie wiem, może Małgorzata Potocka jest fantastyczną osobą, ale mam wrażenie, że jej ego jest zdecydowanie zbyt wybujałe.

Niepotrzebna książka, niepotrzebny niesmak.

piątek, 6 września 2013

Delphine de Vigan - "Ukryte godziny"



Cudna powieść, której nie przeczytałabym nigdy gdyby nie zachęcająca recenzja na jakimś książkowym blogu sto lat temu.
Mathilde, wdowa wychowująca trzech synów i Tibault, internista odpowiadający na telefoniczne wezwania pacjentów.
Żyją w tym samym mieście, dużym, pięknym, mieście, które jest nie tylko tłem, ale właściwie trzecim bohaterem książki. 

Tibault ma zlamane serce i poniekąd złamane życie - wypadek, który pozbawił go trzech palców, na zawsze pogrzebał marzenia o byciu chirurgiem. Mathilde robi błyskotliwą karierę w dużej firmie, po śmierci męża wychowuje dzieci i łapie równowagę. Jedno wypowiedziane zdanie sprawia, że staje się wrogiem i ofiarą swojego szefa. Stopniowo traci pozycję, zadania do wykonania, własny gabinet, szacunek współpracowników.

Niezwykle sugestywnie maluje de Vigan obraz wielkiego miasta, w którym błogosławiona anonimowość okazuje się przekleństwem, a poranieni przez metropolię ludzie chodzą ścieżkami, które nigdy się nie przetną.
Ciekawiły mnie losy połamanego przez życie Tibault, ale muszę przyznać, że to mobbingowana Mathilde interesowała mnie najbardziej.

Świetna opowieść o samotności w wielkim mieście, o samotności tak naprawdę zawsze, bardzo prawdziwa, bardzo bez złudzeń.
Tak łatwo byłoby zrobić z niej sentymentalne czytadło w stylu Musso czy Parsonsa, na szczęście autorka opiera się tej pokusie. 
Bez histerii i spokojnie opisuje samotność jednostki w mieście pełnym ludzi, a historia Mathilde, która z firmowej gwiazdy staje się kimś, o kim nikt nawet nie wspomina, jest naprawdę wstrząsająca.

Może nie zachwyt, ale prawie.


wtorek, 27 sierpnia 2013

Izabela Sowa - "Podróż poślubna"



Izabelę Sowę kojarzę z tak zwanej owocowej trylogii, czytałam tę serię książek o wchodzących w dorosłość ludziach wtedy, gdy sama byłam bardzo młoda. Pamiętam niewiele, jak to zwykle bywa z literaturą popularną. Ogólne wrażenie było jednak na plus - Sowa pisała lekko i miała fajne poczucie humoru, którym posługiwała się zgrabnie opisując swoich bohaterów.

W "Podróży poślubnej" Paloma, świeżo upieczona mężatka, ambitna pracownica księgowości w dużej firmie  ma problem z mężem. Nie jest zbyt chętny do odbycia podróży poślubnej, w dodatku od ślubu cierpi na bezsenność i niepokojąco dużo czasu spędza na oglądaniu dziwacznych zdjęć z dawnych wakacji. Ratunkiem dla Palomy jest Brzytwa. Ta oryginalnie wyglądająca kobieta pomaga ludziom w odnalezieniu właściwej drogi, a w zamian oczekuje absolutnej dyspozycyjności przez tydzień i wpłacenia datku na fundację ratującą konie.
Brzmi wydumanie i mało interesująco? Bo takie właśnie jest.

Akcja toczy się wyjątkowo niemrawo, prowadząc do przewidywalnego finału, bohaterowie są drewniani i pozbawieni ikry, równie sztuczni i pretensjonalni jak imiona, które nadała im autorka. Gdzieś w tle pojawiają się ważne sprawy - marsze tolerancji, ratowanie zwierząt, ale jest to bardzo odległe tło, nie przekładające się na refleksje głównej bohaterki, która wydaje się idealnie pusta tak samo na początku jak pod koniec powieści. Jest tu zero napięcia, zero rozwoju bohaterów, a jedyne prawdy jakie objawia nam ta lektura są raczej oczywiste i mało odkrywcze - w życiu warto walczyć o bycie sobą, a zanim zaczniemy nowy rozdział, należy rozliczyć się z przeszłością.

Zdecydowanie wolałam Sowę w czasach gdy lekko i zabawnie opisywała losy wchodzącej w dorosłość Maliny, nie siląc się na szukanie drugiego dna i życiowych mądrości. Jak owocowa trylogia była lekka i przyjemna, tak "Podróż poślubna" jest miałka i zwyczajnie nudna. Szkoda.

piątek, 23 sierpnia 2013

Paul Russell - "Zmyślone życie Siergieja Nabokowa"




Choć wielbię twórczość Vladimira Nabokova to jakoś dotąd zupełnie nie interesowałam się jego życiem osobistym. Dlatego na przykład nie wiedziałam, że miał brata. I to właśnie ten brat jest bohaterem książki Paula Russella. Powieść trochę udaje biografię, choć nią nie jest, więcej tu wyobrażeń autora na temat Siergieja Nabokowa niż stuprocentowo potwierdzonych faktów.
Jest jednak dość ciekawa.
Narracja, prowadzona przez tytułowego bohatera, prowadzi nas przez całe jego życie. Carska Rosja, dobry, mieszczański dom, szanowany ojciec i uwielbiany brat - to tło, na którym rysuje swe losy Siergiej, młodszy brat, zawsze w jakimś sensie gorszy, niedoceniony. Po pierwsze jąkała, po drugie homoseksualista, rzecz w tamtych czasach niewybaczalna. Gdy wspaniały, uzdolniony Władimir zdobywa coraz więcej uznania i coraz więcej serc, Siergiej zmaga się ze swoją ułomnością i słabościami, zawsze w cieniu, zawsze potępiany, zawsze pozbawiony wsparcia.
Ale nieśmiały jąkała dorasta i choć daleko mu do przebojowego brata, ma siłę by żyć po swojemu. Śledzimy jego europejskie wędrówki, miłostki i poważny związek, znajomości z ważnymi, znanymi postaciami epoki - Gertrudą Stein, Cocteau, Strawińskim, wszystko na tle historycznych i obyczajowych przeobrażeń otaczającego świata. Gdy narasta groza wojny czujemy jak Siergiej znika w pułapce prześladowań , która ostatecznie go pochłonie. 

Dobrze się to wszystko czyta, dobrze zostało napisane. Nie wstrząsnęło mną jakoś szczególnie, ale pozwoliło spojrzeć na jedynego Nabokowa, którego dotąd znałam z trochę innej perspektywy. Zmyślone czy nie, życie Siergieja wciąga, trzeba przyznać, że jego losy na tle przemian zachodzących w Rosji i Europie w ogóle zostały bardzo ciekawie przedstawione.
Gdybym miała oznaczyć tę książkę jakąś etykietką, napisałabym na niej chyba "ambitniejsze czytadło".

środa, 14 sierpnia 2013

Adam Darski, Krzysztof Azarewicz, Piotr Weltrowski "Spowiedź heretyka"



Lubię wywiady z Adamem Darskim. Nie widzę ani w jego działaniach, ani w wypowiedziach niczego skandalicznego,  zwyczajnie podoba mi się w jak klarowny i wyważony sposób opowiada o swoim światopoglądzie.
Byłam ciekawa tej tasiemcowej rozmowy zapisanej w formie książki, ponieważ intryguje mnie Nergal, tak po prostu. Nie wiedziałam czego się po tej pozycji spodziewać - niedawna, dość nachalna, promocja budziła raczej nieufność niż entuzjazm.

Tymczasem jest całkiem nieźle. W rozmowach z Krzysztofem Azarewiczem i Piotrem Weltrowskim Nergal wraca do dzieciństwa i okresu dorastania, do pierwszych miłości i do początków tego, co zdaje się stanowić rdzeń jego życia, czyli zespołu Behemoth. 
Nie ma tu tego czego się obawiałam, to znaczy płytkich wywodów na temat związku z Dodą. Owszem, temat się pojawia, ale zajmuje stosunkowo niewiele miejsca i daleko mu do sensacji. A największym plusem i wartością tego wywiadu - rzeki są rozdziały poświęcone walce Nergala z chorobą.
Nie jestem fanką muzyki Behemotha, nie kupuję tej stylistyki i nie porusza mnie ona, ale po lekturze tej książki na pewno bardziej ją rozumiem. Dostrzegam w tym wszystkim konsekwentną kreację, dopracowaną otoczkę i profesjonalizm. I to co najważniejsze - wielką miłość do tego, co się robi i pasję, która staje się życiem.

Pewnie nie dowiedziałam się o Darskim więcej niż chciał mi powiedzieć, ale lektura "Spowiedzi heretyka" na pewno nie była straconym czasem. O ile wcześniej widziałam w nim interesującego, inteligentnego faceta o tyle teraz dostrzegam jeszcze człowieka z pasją i wielką miłością do życia.

środa, 7 sierpnia 2013

J.M. Coetzee "Życie i czasy Michaela K."



Zapomniałam już jaka to uczta dla czytelnika, obcowanie z prozą Coetzee. Te jego małe książeczki niosą ze sobą więcej treści i emocji niż niejedna wielotomowa saga. 

Michael K., naiwny, prostolinijny, trochę ograniczony umysłowo ogrodnik, naznaczony przez fizyczny defekt, który spycha go na margines społeczeństwa, żyje swoim małym, niewiele znaczącym życiem gdzieś w RPA. Przybierająca na sile wojna domowa i coraz powszechniejsze w mieście akty przemocy powodują, że bohater po raz pierwszy bierze los we własne ręce i postanawia wraz z chorą matką przedostać się na spokojniejszą prowincję.
Chcą dotrzeć do miejsca, w którym kobieta się wychowała - w jej wspomnieniach to idylliczna, spokojna kraina. Rzeczywistość jest jednak brutalna. Matka Michaela umiera w drodze, a sielska farma, do której on sam w końcu dociera, okazuje się rozsypującą ruderą pośrodku niczego. 
Michael jest jednak szczęśliwy.
Jest dzieckiem ziemi, nie chce posiadać więcej niż garść ziaren, z których wyrośnie jedzenie, nie potrzebuje kontaktu z ludźmi, dobrze mu wśród wysuszonych, wysokich traw, gdzie nikt nie wie o jego istnieniu, a on sam nie musi starać się zaspokajać oczekiwań społeczeństwa.

Wojenna rzeczywistość dociera jednak w końcu i na opuszczoną farmę, a Michael K. zostaje wciągnięty w wydarzenia, z którymi nie ma nic wspólnego. Absurdalne oskarżenia powodują, że mężczyzna zostaje zesłany do obozu, dziwnego miejsca łączącego w sobie cechy szpitala psychiatrycznego i więzienia. Bohater Coetzee nie rozumie co się dzieje, dlaczego znalazł się w takiej sytuacji. Chce tylko wrócić do wykopanej w ziemi dziury, w której można spać, do troskliwie pielęgnowanych dyń, do świętego spokoju z dala od wszystkiego. Formą protestu wobec sytuacji, w jakiej się znalazł, staje się dla niego odmowa przyjmowania pokarmów, choć może nie tyle odmowa, co brak potrzeby jedzenia.

Coetzee zestawia losy Michaela z refleksjami lekarza, który się nim zajmuje. Jest to jedyny człowiek, któremu los dziwnego ogrodnika leży na sercu i który poświęca wiele energii i wysiłku na próby przywrócenia pacjenta do zdrowia. Musi minąć trochę czasu, by lekarz zrozumiał, że Michael pojmuje wolność inaczej. Ten skrajnie wychudzony, pociesznie odstający od innych mężczyzna pragnie tylko jednego - być poza jakimkolwiek systemem. Być dzieckiem ziemi i niczym więcej.

Nie ma może w tej książce wielkiej, rozwiniętej fabuły. Trudno mi o niej pisać, ponieważ raczej ją odczuwałam niż analizowałam. Nie wierzę jednak żeby ktokolwiek po przeczytaniu tej powieści choć przez chwilę nie zastanowił się czym jest niewinność, wolność i wierność samemu sobie.

poniedziałek, 15 lipca 2013

David Hewson - "Dochodzenie"



Książka napisana na podstawie amerykańskiego serialu, będącego z kolei adaptacją duńskiego pierwowzoru - to nie brzmi jak coś co może być dobre. A jednak! 
Serial "The killing" miał trzy podstawowe zalety - był świetnie zagrany, miał bardzo dobry scenariusz i wspaniale mroczny klimat. Ku własnemu zaskoczeniu muszę przyznać, że książka Hewsona nie jest wcale wiele gorsza.

Sarah Lund, policjantka z wydziału zabójstw, znajduje się w tym momencie życia kiedy mówi "dość". Nie może być tak, że praca jest numerem jeden, życie osobiste kuleje i liczą się tylko kolejne sprawy do rozwiązania. W związku z tym Sarah zamierza rzucić pracę w duńskiej policji i przeprowadzić się do Szwecji, gdzie czeka na nią kochający mężczyzna i spokojna, biurowa praca. 
Sprawy oczywiście się komplikują - ostatni dzień pracy Lund okazuje się dniem, w którym policja odnajduje zwłoki zaginionej nastolatki, Nanny Birk Larsen. Na prośbę przełożonego dochodzenie ma rozpocząć Lund, a po jej wyjeździe ma je kontynuować jej następca, Jan Meyer. Pozornie niechętna poleceniu Sarah szybko wsiąka w śledztwo, stopniowo coraz bardziej odsuwając w czasie wyjazd do Szwecji.

Sama sprawa Nanny jest wyjątkowo niejasna i zagmatwana, a wszystkie tropy zdają się prowadzić do świata wielkiej polityki. Nie wiadomo kto kłamie, a kto mówi prawdę, nawet rodzice ofiary zdają się ukrywać jakieś tajemnice. Lund odsuwa na dalszy plan swoje prywatne życie, kuleją jej relacje z synem, przeprowadzka do Szwecji traci na znaczeniu, liczy się tylko odnalezienie zabójcy Nanny.

Dla kogoś kto nie oglądał serialu, niezależnie od wersji, "Dochodzenie" będzie świetnym kryminałem. Trzyma w napięciu, czyta się bardzo szybko, a postacie detektywów Lund i Meyera są po prostu dobrze skonstruowane. Dla mnie, znającej serialową wersję, ta książka była zaskoczeniem. Autor bowiem nie trzyma się sztywno scenariusza, niektóre filmowe wątki traktuje marginalnie, rozwijając za to zupełnie inne, dzięki czemu lektura cały czas trzymała mnie w napięciu i ani na moment nie straciłam zainteresowania jak potoczy się akcja.
Ostatni kryminał, który czytałam tak zachłannie to chyba była trylogia Stiega Larssona.
Polecam - i wielbicielom serialu, i miłośnikom gatunku.


środa, 19 czerwca 2013

Monika Jaruzelska - "Towarzyszka Panienka"




Mam wobec tej książki bardzo mieszane uczucia.
Monikę Jaruzelską kojarzę głównie jako osobę związaną z rynkiem mody, dyrektora w Deni Cler, dobrze ubraną kobietę robiącą dobre wrażenie. Owszem, od zawsze wiem, że to córka generała Jaruzelskiego, ale ponieważ do całej tak zwanej polskości mam bardzo letni stosunek, nieszczególnie mnie to interesuje, tym bardziej, że rodziców się nie wybiera, a przerzucanie emocji wzbudzanych przez rodziców na ich dzieci wydaje mi się, delikatnie mówiąc, mało rozsądne.
Aktualnie pani Monika zmieniła branżę i jest dziennikarką - prowadzi swój program "Bez maski", pojawia się w telewizji.
Trochę mam wrażenie, że "Towarzyszka panienka" miała być czymś, co zamyka pewien etap życia, a jednocześnie oddaje mu cześć i trochę chyba nie wyszło.

Książka jest, jak na absolwentkę polonistyki przystało, napisana tak, że czyta się ją w jeden wieczór, w dodatku z przyjemnością. Składa się z krótkich rozdziałów, takich wspomnień - błysków i jest w gruncie rzeczy zbiorem anegdot, a nie autobiografią. Jest tu sporo zabawnych momentów - najbardziej chyba ujęła mnie historia o małej Monice, która z miłości do zwierząt ratowała dżdżownice wypełzające po deszczu na drogę. A ponieważ robiła to w drodze do szkoły to pomagał jej (żeby było szybciej) odwożący ją do placówki ochroniarz. Nie wiem jak wam, ale mnie wizja funkcjonariusza BOR przerzucającego przez płot dżdżownice wydaje się wielce zabawna.
Takich anegdot, także związanych ze znanymi osobami, jest w książce o wiele więcej.

Czego mi tu brakuje to wrażenia, że autorka jest ze mną szczera. Absolutnie bowiem wierzę jej kiedy pisze o ojcu pesymiście, wiecznie zapracowanym i oddanym polityce, dziwi i rozczula mnie informacja, że generał Jaruzelski podsuwał córce lektury, za które jej rówieśnicy trafiali do więzienia, natomiast jakoś nie mogę uwierzyć, że stan wojenny był dla Moniki Jaruzelskiej wielką niewiadomą i do końca nie zdawała sobie sprawy z czym to się wiąże. 
Są tu wyznania o ucieczkach z domu, bo atmosfera była nie do zniesienia, są wspomnienia ostro zakrapianych imprez pachnących trawką. Trudno mi jednak uwierzyć, że studentka tak zaangażowanego politycznie kierunku, jakim w tamtym czasie była polonistyka nie miała pojęcia o konsekwencjach związanych z polityką uprawianą przez ojca. 
Tego mi najbardziej brak - naprawdę szczerego i otwartego postawienia sprawy (choć niewykluczone też, że pani Jaruzelska faktycznie żyła pod kloszem i miała bardzo okrojony obraz rzeczywistości).

Poza tym książka bardzo mi się podobała, ale właśnie jako zbiór wspomnień i anegdot, a nie jako autobiografia. Warto przeczytać, szczególnie polecam zaangażowanym wrogom generała Jaruzelskiego - ta książka pokazuje jego zupełnie inną twarz.