środa, 30 stycznia 2013

Jarosław Grzędowicz - "Pan Lodowego Ogrodu" tom 1




Zupełnie niepostrzeżenie z osoby pałającej żywą niechęcią do szeroko pojętej fantastyki, stałam się wielbicielem tejże. Bez wielkiej przesady, bo jednak jest to gatunek, z którym spotykam się dość rzadko, ale jak już się spotykam to po pierwsze świadomie, a po drugie sprawia mi to niekłamaną przyjemność. 
Kompletnie nie znam trendów, nie wiem który autor uchodzi za dobrego, a który niekoniecznie, więc wybieram lektury na ślepo. Jak dotąd się nie zawiodłam.

Nie inaczej było z pierwszym tomem sagi Jarosława Grzędowicza. Najpierw miałam wrażenie, że to trochę skrzyżowanie Lema z Martinem, potem po prostu wsiąkłam.

Vuko Drakkainen zostaje wysłany na planetę Midgaard z misją odnalezienia i sprowadzenia na Ziemię naukowców, którzy zaginęli tam w niewyjaśnionych okolicznościach kilka lat wcześniej. Mieszkańcy Midgaardu bardzo przypominają ludzi, a realia życia nasuwają nieodparte skojarzenia ze Średniowieczem. Vuko ląduje w tym świecie, obcym i dziwnym,  odarty z technologicznych atrybutów i pozbawiony kontaktu z ziemskimi zwierzchnikami - jego jedynym sprzymierzeńcem jest cyfral, wszczepiony w mózg twór, dzięki któremu Drakkainen widzi w ciemnościach, jest szybki jak wiatr i nie uroni nawet najmniejszego szmeru. 
Równolegle z przygodami Vuko poznajemy losy księcia z klanu Żurawia, następcy Tygrysiego Tronu, który najpierw latami jest przygotowywany do objęcia funkcji cesarza, a następnie - po zamachu stanu - zostaje uciekinierem, szukającym schronienia przed prześladowcami. 

Oba wątki biegną równolegle, będąc jednakowo ciekawymi. Zmagania Vuko, który nie do końca potrafi nie angażować się w sprawy Midgaardu są tak samo interesujące jak losy księcia, które kojarzyły mi się z cesarską Japonią.
Grzędowicz posługuje się niesamowicie plastycznym językiem, dzięki czemu czytelnik wsiąka w akcję niemal od razu. 
Bardzo przyjemna, wciągająca i świetnie napisana książka. Kolejne tomy mam już na Kindlu, może wreszcie oswoję to urządzenie:-)

środa, 23 stycznia 2013

Małgorzata Musierowicz - "McDusia"



Książki Małgorzaty Musierowicz były kiedyś dla mnie bardzo ważne. Wciąż mam wielki sentyment do tych wyświechtanych i rozsypujących się od wielokrotnego czytania tomów stojących na moim regale. Prawda jest jednak taka, że od pewnego momentu kolejne części Jeżycjady kupuję już głównie z przyzwyczajenia. Jakoś nie umiem się szczególnie przejąć losami kolejnych pokoleń rodziny Borejków tak, jak kiedyś przejmowałam się Kreską, Aurelią albo Natalią. Może po prostu dorosłam, a Musierowicz pisze wszak dla wrażliwych nastolatek. A może kolejne postacie zaludniające kartki Jeżycjady nie mają wdzięku i charakteru, który bił od starych, tak dobrze mi znanych bohaterów.

"McDusia" to już dziewiętnasta część cyklu. Akcja toczy się w ciągu kilku przedświątecznych dni. Do Borejków przyjeżdża Magda, córka Kreski, by uporządkować mieszkanie zmarłego pradziadka (profesora Dmuchawca). Trwają przygotowania do mającego się wkrótce odbyć ślubu Laury i… to w zasadzie tyle jeśli chodzi o akcję. Jest jeszcze melancholijny i nieśmiały syn Gabrysi, który zakochuje się w Magdzie oraz jego kuzyn Józef, przeżywający własne rozterki sercowe. Dzieje się niewiele i powoli, a żadna z postaci nie chwyta za serce (może poza profesorem Dmuchawcem z jego pośmiertnymi prezentami dla dawnych uczniów). 
Książka nie jest wcale zła, ma nawet kilka momentów, które przywołują ciepłe wspomnienie dawnej Jeżycjady, problem raczej w tym, że chyba zwyczajnie z powieści Małgorzaty Musierowicz wyrosłam.

Moralizatorski ton, obecny przecież w Jeżycjadzie od zawsze, stał się dla mnie zbyt nachalny i irytujący, a kolejne pokolenia Borejków, rzucające łacińskimi cytatami i życiowymi mądrościami właściwie od chwili, gdy nauczą się mówić są wprost nie do zniesienia. Coś mi też nie pasuje w tempie starzenia się głównych bohaterów cyklu. Mam wrażenie, że podczas gdy kolejne dzieci i wnukowie osiągają dorosłość, zakładają własne rodziny i podejmują kolejne prace, nestor rodu i jego żona jakby zatrzymali się w miejscu. Muszę wyznać, że właściwie czekam na moment kiedy wreszcie autorka uśmierci Ignacego Borejko.

Przeczytałam "McDusię" i więcej do niej nie wrócę, chętnie za to przypomnę sobie dawniejsze części starej, dobrej Jeżycjady.

wtorek, 8 stycznia 2013

John Updike - "Przypomnij się, Króliku"



Irytujący Harry Angstrom powraca - dziesięć lat starszy, grubszy, spokojniejszy. Jakby sflaczały. Już nie ucieka, nie goni za marzeniami, nie szuka przygód. Czytamy o jego życiu i myślimy "frajer". Budzi politowanie z tym swoim tekturowym domkiem na przedmieściu, nędzną pracą w drukarni i małżenstwem z Janice (o której sam myśli per "biedny tuman") trwającym chyba tylko z przyzwyczajenia. Właściwie jedyne co się Królikowi udało to syn - wrażliwy, inteligentny chłopiec trochę zagubiony w rzeczywistości.
Ale los jeszcze nie skończył z Harrym. Przeciwnie, przewidział dla niego kolejną porcję wstrząsów i ostrych, życiowych zakrętów. Początkiem nowej serii przygód staje się romans Janice, która zakochuje się w pracowniku rodzinnej firmy i postanawia opuścić Królika. To dla naszego bohatera wstrząs, większy niż chciałby przyznać. W gruncie rzeczy Harry kocha bowiem swoją żonę. Ma jednak wystarczająco wiele problemów z samym sobą i zbyt pochłania go próba utrzymania się na powierzchni, by zawalczyć o Janice. Kobieta przeprowadza się więc do kochanka, a Harry, jak to on,  niemal natychmiast ładuje się w kłopoty. 
Przyjmuje pod swój dach osiemnastoletnią hipiskę, uciekinierkę z domu, byłą narkomankę, istotę tak pokręconą jak umysł Królika. Wkrótce dołącza do niej czarnoskóry Skeeter, chłopak przepełniony gniewem, pogardą dla białych, balansujący stale między agresją a dowcipkowaniem, szukający schronienia przed ścigającym go wymiarem sprawiedliwości. 
Tymczasowość tej sytuacji szybko staje się codziennością i oto trzynastoletni syn Królika wzrasta w dziwacznej komunie podczas gdy jego matka odkrywa swoje prawdziwe ja w ramionach kochanka.

Zderzenie konserwatywnych, rasistowskich poglądów Harrego z rewolucją ubraną w postacie Skeetera i Jill, te trochę gniewne, a trochę zagubione dzieci - kwiaty, daje bardzo ciekawy efekt. A Królik dojrzewa. Choć pozwala sobie na seks to już za nim nie goni, choć  współtworzy dziwny układ  to myśli głównie o bezpieczeństwie Nelsona, swojego syna.

Interesująca jest też postać Janice i jej odwaga w odkrywaniu siebie. Już nie jest bezwolną, tępawą mamuśką, lecz staje się kimś kto chce definiować swoje potrzeby i domaga się ich zaspokajania. Królik może mieć teraz u boku prawdziwą kobietę - jeśli tylko nauczy się ją szanować.

Jak dla mnie - Updike w najwyższej formie.