czwartek, 27 września 2012

Rosamund Lupton - "Potem"



Słyszałam wiele dobrego o książkach Rosamund Lupton i faktycznie, po lekturze "Potem" jestem w stanie dołączyć do grona zadowolonych czytelników.
Ten interesująco skonstruowany thriller koncentruje się na historii wypadku, który spotyka nastoletnią Jenny. Oto podczas corocznych, lokalnych zawodów w budynku szkoły wybucha pożar. Na ratunek Jenny biegnie jej matka, Grace, co kończy się tak, że obie kobiety lądują nieprzytomne w szpitalu walcząc o życie. Podczas gdy ich ciała pogrążone są w śpiączce, dusze (nie wiem jak to inaczej nazwać) swobodnie wędrują po szpitalu, obserwują cierpienie bliskich i próbują dociec jak doszło do wypadku. Im dalej brniemy w akcję tym jaśniejsze staje się, że pożar wcale nie był przypadkowy, a ludzie z otoczenia Grace i Jenny nie są tacy, jakimi się wydawali. 

Nie całkiem przemawia do mnie zabieg z prowadzącymi dochodzenie duszami kobiet, nie przepadam za opowieściami o wędrówkach poza ciałem i zwyczajnie w nie nie wierzę, ale sama fabuła jest na tyle ciekawa, że o dziwo niespecjalnie mi to przeszkadzało. Nie ma tu zgrzytów i przesadnego sentymentalizmu, opowieść poprowadzona jest gładko i składnie, są momenty zaskoczenia i umiarkowanych wzruszeń. Kryminalna zagadka jest tu tak samo ważna jak złożone relacje rodzinne, a obie płaszczyzny są jednakowo ciekawe dla czytelnika. Dobrze napisane, przyjemne w odbiorze. Szczerze polecam.

poniedziałek, 3 września 2012

Marlena de Blasi "Tysiąc dni w Orvieto"



O tym, że "Tysiąc dni w Orvieto" jest najsłabszą częścią  trylogii Marleny de Blasi dowiedziałam się niestety po fakcie, ale chyba już nie mam ochoty sprawdzać jak na jej tle wypadają pozostałe części. Nastawiona byłam, mimo swej niechęci do czytadeł, bardzo dobrze -  rzucić wszystko, zmienić swoje życie i zamieszkać w obcym kraju, to brzmi przecież świetnie (nawet pomimo faktu, że motyw ten jest w literaturze zgrany do granic możliwości).

Książka jest czymś na kształt zapisków doświadczeń samej pisarki, autorki książek kulinarnych, która zakochała się we Włochu i w samej Italii i postanowiła związać z nią swoje życie. Etap zakochania i spektakularnych zmian opisują, jak mniemam, wcześniejsze tomy, ten traktuje o poszukiwaniach własnego domu i zapuszczaniu korzeni w urokliwym, choć niepozbawionym wad średniowiecznym miasteczku Orvieto. Nie jest to powieść, więc fabuły tu niewiele, jest za to sporo o poszukiwaniach tego właściwego domu (tu akurat w pełni autorkę rozumiałam), dziwnym podejściu Włochów do zobowiązań i terminów i, w końcu, o remontowaniu. 
Potrafię sobie wyobrazić zachwyt Marleny de Blasi miasteczkiem, jego nie całkiem przyjaznymi mieszkańcami i samym domem, rozumiem doskonale chęć odmiany życia i znalezienia spokoju, nie zmienia to jednak faktu, że to dość lichy materiał na książkę, która nie jest powieścią. Innymi słowy - wspomnienia autorki, choć pewnie drogie jej sercu i dla niej samej ważne, dla czytelnika nie są przesadnie interesujące. Gdzieś w tle pojawiają się wprawdzie ze dwie lub trzy ekscentryczne postaci o włoskim rodowodzie, lecz to za mało, by obronić całość. 
Po książce tego rodzaju spodziewałam się nie porywającej, szybkiej akcji, lecz ciepła, lekkości,uroku i oddania klimatu Włoch-  i niestety nie dostałam żadnej z tych rzeczy. 
Słowem, chęci miałam jak najlepsze, ale nie wyciągnęłam z "Tysiąca dni w Orvieto" zbyt wiele emocji.
W dodatku szukając informacji o autorce obejrzałam jej zdjęcia i muszę przyznać, że ta napompowana botoksem pani jest tak różna od obrazu swobodnej, naturalnej, odzianej w zwiewną spódnicę narratorki książki, że straciłam do niej całą sympatię.
Cóż, nie było to udane spotkanie.