piątek, 10 grudnia 2010

Zaległy stosik


Zaczęłam nową pracę i nagle okazało się, że obowiązków mam mnóstwo, za to czasu na czytanie prawie wcale, nad czym bardzo ubolewam. Zanim więc opiszę wrażenia z kolejnej lektury, chwalę się zaległym stosikiem. Część książek kupiłam sobie sama, część wylosowałam w konkursach - tu pozdrawiam cleverę, czytajodlewej oraz portal nakanapie.pl :-)

Mam nadzieję, że wkrótce jakoś się zorganizuję i będę miała czas na nadrobienie czytelniczych zaległości.

niedziela, 5 grudnia 2010

Kazuo Ishiguro - "Nie opuszczaj mnie"


Sporo się ostatnio w moim życiu dzieje, czasu na czytanie jakby mniej, a i do opisania wrażeń z kolejnych lektur trudno się zebrać. Ale trzeba się zmobilizować, bo jak tak dalej pójdzie to zapomnę co czytałam i jakie towarzyszyły temu emocje :)


Zamknięta szkoła z internatem - oto tło książki Kazuo Ishiguro. Szkoła jest nieco dziwna, bo uczniowie nigdy jej nie opuszczają, nikt też nie przyjeżdża do nich w odwiedziny. Nauczyciele ogromny nacisk kładą na kreatywność swoich podopiecznych. Teren szkoły to dla jej wychowanków cały świat - gdzieś na zewnątrz jest jakaś inna rzeczywistość, o której dzieci mają pojęcie tak mgliste, że właściwie żadne.

Narratorką jest Kathy, jedna z uczennic. To jej oczami patrzymy na zamknięty wszechświat Hailsham i śledzimy perypetie grupy przyjaciół - najpierw dzieci, potem nastolatków, w końcu dorosłych. Stopniowo dowiadujemy się czym tak naprawdę jest Hailsham i jaki los czeka mieszkające w szkole dzieci. A gdy już staje się to jasne, co zresztą nie jest dla czytelnika wielkim szokiem, autor odkrywa bowiem tajemnicę po kawałeczku, zaczynamy się zastanawiać jak to możliwe, że uczniowie się nie buntują? Że nie próbują uciekać tylko godzą się na to co je czeka niczym bezmyślne owce prowadzone na rzeź? To dla mnie tak samo dziwne jak fakt, że bohaterowie powieści właściwie nie próbują dociekać co ma się wydarzyć. Wystarczają im niejasne uwagi, plotki i informacje o tajemniczych donacjach, ale nikt nie próbuje wnikać o co tak naprawdę chodzi.


Trudno mi jednoznacznie określić własne wrażenia. Można przyjąć, że Ishiguro zadaje w tej książce pytania o istotę człowieczeństwa, o granice ingerencji w działanie natury, ale ani nie są to pytania odkrywcze, ani nowe i w tym sensie powieść straciła na aktualności. Gdy zaś odrzeć "Nie opuszczaj mnie" z tej pseudofilozoficznej otoczki, zostaje nam po prostu książka o dorastaniu, a jeśli się bardzo uprzemy - książka o dorastaniu ocierająca się w jakimś stopniu o fantastykę. Czyta się to dobrze i miło, wiem też, że dla wielu osób była to lektura bardzo poruszająca. Dla mnie mniej. Największym mankamentem książki jest to, że zupełnie nie dotknęły mnie losy głównych bohaterów. Ich bierność i kompletny brak chęci do walki o własną przyszłość spowodowały po prostu, że nie byłam w stanie im współczuć i w gruncie rzeczy uznałam, że zasługują na to co ich czeka.


Podsumowując - niezła powieść o dojrzewaniu w zniekształconej rzeczywistości. Nie jest to jednak książka, której wspomnienie będę nosić w sobie latami.


poniedziałek, 22 listopada 2010

Andrzej Sapkowski - "Krew elfów"


Jest tak, że nie przepadam za szeroko pojętą fantastyką. Robiłam do takich książek kilka podejść, ale poza "Władcą pierścieni", który mnie absolutnie zachwycił - nuda.

O Sapkowskim naczytałam i nasłuchałam się jednak tylu entuzjastycznych opinii, że uznałam za konieczne skonfrontowanie ich z własnymi wrażeniami. Tak oto sięgnęłam w końcu po cykl książek o wiedźminie.


"Krew elfów" to pierwszy tom sagi. Świat zaludniony rozmaitymi stworami i dziwnymi rasami, konflikt między ludźmi i nieludźmi zwiastujący kolejną wojnę, mała, uratowana z wojennej pożogi księżniczka Ciri, dwie piękne czarodziejki i oczywiście wiedźmin Geralt, dla którego priorytetem wydaje się być zachowanie neutralności w ogarniającym świat konflikcie. Cała galeria ciekawie zarysowanych, krwistych postaci.

Nie wiem jak jest w kolejnych tomach, ale w tym Geralt jest postacią zepchniętą nieco na drugi plan. Najważniejsze jest zarysowanie politycznej sytuacji świata oraz losy Ciri, kształconej na czarodziejkę. Ale jest tu też miejsce na walki, zazdrość, miłość i pożądanie. Nie ma miejsca na nudę i przestoje w akcji.


Sapkowski opisuje wiedźmiński świat tak plastycznie, że bez problemu w niego wsiąknęłam, z każdą stroną ciekawsza co wydarzy się dalej.

Nieco zdziwiona muszę więc przyznać, że bardzo mi się podobało, a w kolejce do przeczytania czekają już kolejne części sagi.


Polecam, szczególnie tym, którzy - tak jak ja - nie lubią fantastyki. Może i wy będziecie przyjemnie zaskoczeni:-)


poniedziałek, 15 listopada 2010

Lucy Maud Montgomery - "Emilka dojrzewa"


Druga część cyklu opowiadającego o przygodach uroczej Emilki. W pierwszym tomie poznaliśmy małą, uroczą dziewczynkę, w tym mamy do czynienia z nastolatką, która próbuje znaleźć swój sposób na życie.

Emilka opuszcza Srebrny Nów na czas nauki w szkole wyższej, przeżywa dość trudny czas pod dachem zasadniczej i mało sympatycznej ciotki Ruth, zarabia swoimi wierszami i nowelami pierwsze pieniądze. Do tego dochodzą liczne przygody związane ze szkołą oraz pierwsze w życiu Emilki oświadczyny.


Jak to u Montgomery - ciepło, bezpiecznie i z uśmiechem. Przyjemny powrót do książek z dzieciństwa. Drugi tom przygód Emilki podobał mi się nawet bardziej niż pierwszy, pewnie dlatego, że dorastające dziewczę i jego rozterki jest mi jednak bliższe niż dziecko, nawet tak niezwykłe jak tytułowa bohaterka.

Przesympatyczna lektura.





piątek, 12 listopada 2010

Laurent Gaudé - "Słońce Scortów"


Do tej pory określenie "saga rodzinna" kojarzyło mi się z opasłymi tomami, tymczasem "Słońce Scortów" to książka licząca sobie niecałe trzysta stron - co nie znaczy, że nie jest warta uwagi.

Oto mamy historię rodu, który bierze swój początek z osobliwej pomyłki. Jego założycielem jest Luciano Mascalzone, lokalny przestępca, powracający do rodzinnej wioski po wielu latach spędzonych w więzieniu. Jedynym marzeniem tego mało sympatycznego osobnika jest posiąść pewną kobietę, choćby miało go to kosztować życie.

Tak rozpoczyna się opowieść o Scortach. Na przestrzeni stu lat poznajemy losy kolejnych pokoleń, a ich tłem jest Montepuccio - najpierw mała, rybacka wioska, potem miasteczko, w końcu modny wakacyjny kurort.


Jest w tej książce jakiś nieuchwytny czar. Powolna, ale wcale nie nudna narracja, plastyczne, choć zwięzłe opisy przyrody. Czas, który wydaje się snuć w ślimaczym tempie, by nagle okazało się, że oto przeminęło już kolejne pokolenie.

Choć wydarzenia opisane w książce są często dramatyczne, jej lektura napełniła mnie swoistym spokojem i odprężeniem.

Niewielki rozmiar tej powieści w połączeniu ze sporą liczbą postaci wykluczają dokładne przyjrzenie się poszczególnym członkom rodu Scortów, ale wcale nie czyni to książki mniej interesującą.

"Słońce Scortów" jest pochwałą więzi rodzinnych, szacunku do ciężkiej pracy, honoru. Nie brzmi to może zbyt porywająco, ale to naprawdę dobra, wciągająca proza.


poniedziałek, 8 listopada 2010

Alicia Gimenez - Bartlett - "Wysłańcy ciemności"


Kolejna książka z serii opisującej przygody pary barcelońskich policjantów - Petry Delicado i Fermina Garzona.

Tym razem śledztwo, dotyczące tajemniczych kastracji młodych mężczyzn, zaprowadzi detektywów aż do mroźnej Moskwy.


Bardzo mi się podobają książki Alicii Gimenez - Bartlett, choć "Wysłańcy ciemności" to dopiero moje drugie z nią spotkanie. Ale na pewno nie ostatnie.

Para detektywów jest rewelacyjna - cyniczna, trzymająca świat na dystans inspektor Petra i jej podwładny Fermin - pan w średnim wieku, z brzuszkiem, lecz o wielkim wigorze. Petra, niechętnie podchodząca do instytucji małżeństwa, wikła się w niezobowiązujące romanse, a Fermin tęskni za utraconą ukochaną. Dialogi skrzą się zjadliwym humorem, fabuła jest interesująca i wicągająca - czego więcej chcieć od kryminału?

Ja jestem usatysfakcjonowana, tym bardziej, że spora część akcji toczy się w mojej ukochanej Barcelonie.

Polecam.

środa, 3 listopada 2010

Elia Kazan - "Układ"


Zawsze kiedy czytam którąś z książek Kazana, zastanawiam się na ile jego bohaterowie zbudowani są z doświadczeń i osobowości pisarza. Trudno mi sobie wyobrazić, że można tak genialnie portretować ludzi nie pisząc po prostu o sobie.


Bohaterem "Układu" jest Eddie Anderson, jak to u Kazana - facet w średnim wieku, syn greckich emigrantów. Nieźle radzący sobie w życiu, przynajmniej na pozór, bo gdy zajrzeć pod fasadę, okazuje się, że mamy tam niezły bałagan.

Eddie postanawia zmienić swoje życie i od tej pory troszczyć się przede wszystkim o siebie, a nie o innych. Nie żeby wcześniej był szczególnie wrażliwy na potrzeby otoczenia, brak egoizmu raczej nie był jego problemem. Po prostu dochodzi do wniosku, że świat, który sobie wykreował to tylko sztuczna scenografia, a całe jego życie przypomina występowanie w sztuce teatralnej. Impulsem do tej zmiany jest kolejny romans Eddiego. Cierpliwość jego żony w końcu się kończy i kobieta stawia mężowi ultimatum - ona albo kochanka. Ta sytuacja to jednak tylko punkt wyjścia dla historii Eddiego.

Mężczyzna najpierw próbuje zerwać z kochanką i dostosować się do oczekiwań żony, szybko jednak okazuje się, że po raz kolejny wpasował się w układ, którego częścią wcale nie chce być. Wtedy właśnie Eddie uznaje, że ma tego dość, dość przybierania kolejnych póz i wkładania masek na potrzeby społecznych oczekiwań.

Powszechnie szanowany, stateczny, robiący karierę Eddie przestaje liczyć się ze zdaniem otoczenia i odtąd mówi co myśli i robi to, na co ma ochotę. To oczywiście nie spotyka się z niczyim zrozumieniem, trzeba przecież zwariować żeby chcieć porzucić wspaniałą żonę i wygodne życie, żeby zrezygnować ze świetnej posady i po prostu zacząć od nowa.

A Eddie zachowuje się jak człowiek, który po wielu latach odzyskał wolność. Jedzie do Nowego Jorku, by odzyskać Gwen, swoją kochankę oraz pielęgnować umierającego ojca. Zachowuje się irracjonalnie, ale ma to gdzieś.

Po serii szalonych zdarzeń, wśród których podpalenie znienawidzonego domu rodziców - symbolu nieudanego życia rodzinnego - nie jest wcale najbardziej spektakularne, Eddie ostatecznie ląduje gdzieś na prowincji, prowadząc sklep z alkoholami i żyjąc z Gwen. Cały bunt mężczyzny kończy się więc zamianą jednego układu na drugi i można się tylko domyślać, że za jakiś czas Eddie znów zapragnie odmiany.


Skłaniam się ku opinii, że "Układ" jest najlepszą z książek Kazana. Wszystko mi się w niej podoba - fabuła, tempo, wyraziste postacie. Świetne dialogi, to zresztą mocna strona tego pisarza.

To powieść o maskach, które dobrowolnie nakładamy. O normach społecznych, które nas ograniczają i nie pozwalają być do końca sobą. Eddie to facet, który odrzucił nawet własne, greckie nazwisko i na potrzeby kariery przybrał nowe, żeby lepiej brzmiało. I choć zachowuje się jak rozkapryszony bachor to trudno mu nie kibicować w próbach życia w zgodzie z samym sobą.

Czy przemiana Eddiego jest prawdziwa, głęboka, czy też jest to tylko chwilowy bunt wynikający z kryzysu wieku średniego - tego się nie dowiemy. Bohater "Układu" odrzuca dawne życie, rezygnuje z wszystkich wypracowanych przywilejów, ale tak naprawdę zatacza koło. Zmieniają się okoliczności i kobieta u jego boku, ale układ pozostaje układem.


Bardzo polecam, świetna książka.


środa, 27 października 2010

Stosik październikowy


Zaglądam na różne blogi książkowe i co chwilę ktoś opisuje wrażenia z lektury książki, którą dostał od wydawnictwa. Kurde, no nie powiem żebym nie zazdrościła. Mniejsza z tym, że niektóre z wydawnictw wypuszczają na rynek rzeczy zupełnie rozmijające się z obszarem moich literackich zainteresowań, ale gdyby tak jakaś Muza albo inny W.A.B. przysłali mi apetyczny stosik recenzencki... ech. Pomarzyć dobra rzecz:-)

Ponieważ nikt mnie jakoś książkami obdarowywać nie chce, załatwiam rzecz we własnym zakresie:-)

Poniżej najświeższy, październikowy stosik allegrowy. Swoją drogą muszę przystopować z kupowaniem książek, nawet nie ze względu na finanse, bo to same okazje, ale po prostu nie nadążam z czytaniem. Stos książek czekających na swoją kolej powiększa się w zastraszającym tempie, a i tak się ograniczam. Co ja poradzę na to, że kocham czytać:-)


piątek, 22 października 2010

Jakub Żulczyk - "Instytut"


Nie można tej książce odmówić dobrej promocji - to właśnie jeden z reklamowych filmików na youtube przekonał mnie do zakupu powieści Jakuba Żulczyka. Autor był mi zupełnie nieznany, choć "Instytut" to bodaj trzecia książka w jego dorobku. Nie bardzo śledzę wiadomości z literackiego światka, ale zdaje się, że Żulczyk wyrasta na młodą gwiazdę polskiej prozy z pogranicza horroru i powieści obyczajowo - psychologicznej, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Czy zasłużenie - to już inna sprawa.


Główna bohaterka książki, Agnieszka, to trzydziestopięciolatka w trakcie rozwodu, z teściami, którzy jej nienawidzą i córką, której praktycznie nie widuje. Kobieta dostaje w spadku ogromne mieszkanie w starej kamienicy i przeprowadza się z Warszawy do Krakowa, gdzie podejmuje pracę barmanki i całymi dniami ostro imprezuje. Mieszkanie, zwane Instytutem z powodu tajemniczej kartki z tą nazwą na domofonie, zaludniają mniej lub bardziej przypadkowi znajomi Agnieszki. Któregoś dnia, gdy wszyscy budzą się po kolejnej pijanej nocy, okazuje się, że Instytut odcięto od świata. Winda nie działa, schody odgrodzono potężną kratą, ktoś przeciął kable od telefonu i internetu, a z komórek powyciągano karty sim i baterie. Do tego krwistoczerwony napis "to nasze mieszkanie". Klimat jak z "Cube", prawda?

Mijają kolejne godziny i dni, kończą się zapasy jedzenia, ktoś odcina prąd. Potem pojawiają się następne, złowróżbne wiadomości...


Słabością "Instytutu" jest, moim zdaniem, syndrom zbyt wielu grzybów w barszczu. Tak jakby Żulczyk nie mógł się zdecydować czy chce pisać powieść grozy czy może psychologiczną. Fajnie, że poznajemy dokładnie losy Agnieszki, ale faktem jest też, że te retrospekcje spowalniają akcję. Mnie najbardziej interesowało kto i dlaczego uwięził mieszkańców Instytutu, tymczasem rozwlekłe opisy życia Agnieszki sprzed tragicznych wydarzeń w końcu zaczęły mnie irytować i nużyć. Wydaje mi się, że dobra powieść grozy powinna powodować, że chce się przeczytać jeszcze jeden rozdział, i następny, i następny, byle tylko przybliżyć się do rozwiązania zagadki. Tego efektu Żulczyk nie osiągnął, no chyba, że jestem jakimś wyjątkowo marudnym czytelnikiem.

Grzech drugi to, niestety, dziury w logice. Postępowanie bohaterów jest momentami po prostu niewiarygodne, podobnie jak niektóre z opisanych sytuacji. Weźmy na przykład okna - Agnieszka i współtowarzysze jej niedoli próbują zwrócić na siebie uwagę przechodniów. Nikt jednak nie zwraca uwagi na wrzaski z piątego piętra, co już wydaje mi się nieco dziwne, no ale ok, w końcu to Polska. Tyle, że gdy wrzaski nie skutkują bohaterowie nie wpadają jakoś na banalny i dość oczywisty pomysł żeby na przykład wyrzucić przez okno jakiś mebel i w ten sposób sprowokować wezwanie policji.

Następny zgrzyt - uwięzieni mieszkańcy Instytutu są tak zestresowani i przerażeni sytuacją, że nie mogą spać dłużej niż kilkanaście minut. Co nie przeszkadza im w chwilę później spać tak twardo, że nie słyszą gdy ktoś zabija deskami wszystkie okna w mieszkaniu. Każda z siedmiu osób po prostu zamienia się na ten czas w głuchy, nieprzytomny kamień. Wygodne, nie przeczę, lecz niestety zupełnie pozbawione sensu.


Ogólnie jednak oceniam "Instytut" na plus. Może na wyrost, bo przyznam, że nie śledzę za bardzo dokonań młodych polskich pisarzy. Możliwe, że "Instytut" jest wtórny (to znaczy jest na pewno, ale w odniesieniu do filmów, a to mogę wybaczyć), ale tego nie wiem, bo nie mam porównania. Dla mnie był to jednak jakiś powiew świeżości. Żulczyk miał niezłą koncepcję, odnoszę tylko wrażenie, że jej nie dopracował i po prostu nie przemyślał wszystkiego do końca. Nie jest też może mistrzem pióra, choć z niektórych sformułowań i zdań przebija niewątpliwa inteligencja, co nie jest takie oczywiste w przypadku polskich pisarzy. Poza tym jest to jednak literatura wybitnie rozrywkowa, a od autorów takowej nie oczekuję przemyśleń na poziomie słynnych filozofów.


"Instytut" jest, mimo swoich niedoskonałości i zakończenia, które nie spełnia moich oczekiwań, książką nienajgorszą. Właściwie chyba mi się podobała ta lektura:-)


czwartek, 21 października 2010

Ludmiła Ulicka - "Sonieczka"


Krótka, choć dość treściwa książeczka Ludmiły Ulickiej opowiada historię życia pewnej kobiety. Tytułowa Sonieczka to zahukane dziewczę, uciekające od siermiężnej, radzieckiej rzeczywistości w świat książek. Gdy Sonieczka dorasta, podejmuje pracę w bibliotece - tam pewnego dnia poznaje malarza na zesłaniu, z którym wkrótce się pobiera.

Skromne życie, mała córeczka i wierny mąż to wszystko co potrzebne Sonieczce do szczęścia. Po jakimś czasie rodzina przeprowadza się do Moskwy, Robert Wiktorowicz znów robi karierę, poprawia się sytuacja materialna Sonieczki i jej bliskich.

Nic jednak nie trwa wiecznie, a zwłaszcza szczęście. Dorastająca córka Sonieczki przyprowadza do domu swoją koleżankę, Jasię, i zaczynają się problemy.


Nie powiem żeby mnie porwała ta historia. A już na pewno tytułowa bohaterka nie wzbudziła mojej sympatii. Sonieczka to kobieta, która gdyby mogła, przepraszałaby za to, że w ogóle żyje. Jej wdzięczność wobec Boga czy losu za tak cudowne poukładanie życia jest może i do pewnego momentu ujmująca, ale dość szybko staje się mocno irytująca. Nie wyobrażam sobie żeby w sytuacjach jakie spotykają Sonieczkę ktokolwiek zachowywał się tak jak ona.

Nie powaliło mnie też szczególnie tło powieści czyli szarobura, komunistyczna rzeczywistość, opisana zbyt powierzchownie żeby się nią w ogóle przejmować.


Chciałam przeczytać coś rosyjskiego, szkoda tylko, że nie trafiłam na książkę mocno osadzoną tu i teraz. Styl Ulickiej też mnie nie ujął. Nie wiem czy pisarka uskutecznia to w każdej książce czy tylko w "Sonieczce", ale miałam dość natrętne skojarzenia z formułą życiorysu, w rodzaju tych jakie pisało się w czasach sprzed CV. Takie "urodziłam się wtedy i wtedy, do przedszkola chodziłam tu, a do podstawówki tam" i tak dalej.

Generalnie taka sobie książka, nie wnosząca nic nowego ani ciekawego do wiedzy o kobiecej psychice, napisana raczej bez polotu.

Jak dla mnie największą zaletą "Sonieczki" jest jej niewielka objętość:)


wtorek, 19 października 2010

Cecelia Ahern - "Kraina zwana Tutaj"


Któraś z blipowiczek zachwalała mi kiedyś książki Cecelii Ahern, kiedy więc "Kraina zwana Tutaj" rzuciła mi się gdzieś w oczy - kupiłam. Przyznam, że niczego szczególnego się po tej lekturze nie spodziewałam. Ot, lektura dla bab, lekka i przyjemna, tak pomyślałam. I poniekąd miałam rację, nie jest to bowiem rzecz ambitna czy porywająca, ale w kategorii literatury popularnej - górna półka. Bardzo pozytywne zaskoczenie dla mnie.


Bohaterką książki jest Sandy, młoda kobieta, od dziecka owładnięta obsesją znajdowania zagubionych rzeczy. Z tej obsesji Sandy czyni swój zawód - jako dorosła osoba zakłada agencję szukającą zaginionych osób. Jadąc na spotkanie z kolejnym zleceniodawcą kobieta zatrzymuje się na przydrożnym parkingu i idzie pobiegać. Wkrótce okazuje się, że zgubiła się w labiryncie leśnych ścieżek i trafiła do dziwnego miejsca zwanego Tutaj. Znajdują się tam wszystkie zaginione przedmioty i osoby. Sandy poznaje ludzi, których od lat poszukiwała i przyswaja sobie dziwne prawa rządzące krainą. Przede wszystkim jednak koncentruje się na tym jak wydostać się z Tutaj i wrócić do swojego życia, co - jak twierdzą mieszkańcy tego miejsca - jest niemożliwe.


Bardzo fajna, ciepła i naprawdę interesująca lektura. Nie przepadam za takimi magicznymi klimatami w literaturze, ale "Kraina zwana Tutaj" naprawdę mnie wciągnęła. Podobała mi się postać Sandy, pokręconej osoby ceniącej sobie samotność i święty spokój. Cecelia Ahern zgrabnie miesza w książce przeszłość Sandy z teraźniejszością - Tutaj i w zwykłym świecie, z którego kobieta znika.


Podsumowując - lekka książka, ale bardzo przyjemna i naprawdę ciekawa. Polecam.

czwartek, 14 października 2010

J.M. Coetzee - "Chłopięce lata"


Trudno powiedzieć za co tak lubię Coetzeego. Zetknęłam się z jego twórczością zanim dostał literackiego Nobla i było to spotkanie nadzwyczaj udane. Abstrahując od fabuł jego powieści, podoba mi się jak Coetzee układa słowa w historie, a już zupełnie rozkładają mnie jego opowieści o własnym pisarstwie, do znalezienie na youtube chociażby, gdzie z taką powagą opowiada o swojej pracy. Nie jest Coetzee zwierzęciem scenicznym, widać, że publiczne wystąpienia sprawiają mu jakąś trudność i to mnie rozbraja. Zwłaszcza w połączeniu ze zdjęciami pisarza, na których wygląda na bardzo silnego, pewnego siebie, choć wrażliwego człowieka.


"Chłopięce lata" to rzecz otwierająca cykl autobiograficznych książek autora. Coetzee opisuje tu swoje życie z czasów gdy miał mniej więcej 10-14 lat. Urodzony i wychowywany w RPA chłopiec szuka swojej tożsamości, najbardziej czuje się Anglikiem. Odstaje od rówieśników, w przeciwieństwie do innych nosi buty, w jego domu mówi się po angielsku, a jego ojciec jest prawnikiem. Chłopiec ma silny związek emocjonalny z matką, podczas gdy do ojca nie czuje nawet sympatii. Obserwujemy dziecko, które najpierw zmaga się z byciem innym niż ogół, a potem zaczyna dojrzewać i jego uwaga kieruje się na inne obszary życia.


To co mnie najbardziej fascynuje w książkach z apartheidem w tle to podział na ludzi gorszych i lepszych. Jest to doskonale ukazane w "Chłopięcych latach". Naturalność, z jaką przyjmuje się, że czarny tubylec jest mniej warty, gorszy od białego neokolonizatora to, przyznam, coś z czym trudno mi się pogodzić, choć czytałam już wiele książek, w których przewijał się ten motyw. Najbardziej przeraża mnie zawsze oczywistość tego podziału dla obu stron. Czarni tubylcy po prostu akceptują fakt, że są co najwyżej służącymi, dla białych zupełnie naturalny jest zwyczaj nakazujący stłuczenie filiżanki jeśli pił z niej choćby Mulat.


Bardzo rzadko się zdarza żeby wspomnienia czyjegoś dzieciństwa mnie zainteresowały. Ta książka mnie zaciekawiła, czytałam ją z dużą przyjemnością. Chyba właśnie dlatego, że poza przeżyciami i rozterkami dorastającego chłopca opisuje ona "zaplecze" społeczno - polityczne. Niekoniecznie jest to efekt zamierzony, w końcu dla Coetzeego to codzienność, w której wzrastał, ale dla mnie było to wielce frapujące.


Szczerze polecam, Coetzee trzyma w tej książce poziom do jakiego nas przyzwyczaił. Bardzo mi się podobało.

sobota, 9 października 2010

Ian McEwan - "Betonowy ogród"


Moje poprzednie spotkanie z McEwanem niespecjalnie mnie do tego pisarza zachęciło. Specyficzny, rozwlekły styl z mnóstwem dygresji, czyli to co miłośnicy pisarza uwielbiają, męczył mnie i irytował, odwracając uwagę od sedna powieści.

Z "Betonowym ogrodem" jest inaczej, to książka napisana tak jak lubię. Zwięzłymi, treściwymi zdaniami, bez zbędnych ozdobników.


Ponury, duży dom, jedyny zamieszkały na zrujnowanym osiedlu z prefabrykatów, to niezłe tło dla historii rodziny sprawiającej wrażenie samotnej wyspy na oceanie. Nikt tu nie utrzymuje kontaktu z krewnymi czy znajomymi, żadni goście nie zakłócą powolnego rytmu codzienności. Czwórka rodzeństwa, z czego troje w wieku nastoletnim i rodzice żyjący jakby obok.

Najpierw niespodziewanie umiera ojciec. Kiedy wkrótce potem odchodzi także matka, dzieci postanawiają ukryć ten fakt przed światem. To łatwe, w końcu nie ma nikogo kto mógłby przyjść z wizytą i zauważyć, że coś jest nie tak. Wymarła okolica eliminuje także problem wścibskich sąsiadów. Jest upalne lato, wakacje, nie trzeba chodzić do szkoły. W domu są pieniądze, nie ma więc potrzeby martwić się o przetrwanie.

Urządziwszy matce dość makabryczny pochówek, dzieci stopniowo wchodzą w role dorosłych. Śmierć rodziców wydaje się nie robić na nich wrażenia, jedynie kilkuletni Tom tęskni za matką. Dojrzewający Jack przeżywa fascynację starszą siostrą, Sue ucieka w świat fantazji, a Julie próbuje być panią domu. W dusznej atmosferze ponurego domu rodzą się niezdrowe, podszyte erotyzmem relacje między rodzeństwem, a nagłe pojawienie się osoby z zewnątrz zakłóca nowo powstałą rzeczywistość.


Miałam podczas lektury luźne (i pewnie mało oryginalne) skojarzenia z "Władcą much", a postać Julie, z jej pączkującą, wyrachowaną zmysłowością przywodziła mi na myśl Lolitę.

Podobał mi się gęsty, duszny nastrój tej powieści, momentami tak odrealniony, że kojarzący się ze snem.

W porównaniu z "Dzieckiem we mgle" ta książka jest świetna. Jest jednak w pisarstwie McEwana nieokreślone coś, co powoduje, że raczej marnie oceniam szansę na zaliczenie go do grona moich ukochanych twórców. Nie wiem co to jest, w "Betonowym ogrodzie" podoba mi się przecież wszystko, ale jednak jest w McEwanie jakaś, nie wiem jak to nazwać, luka?. Choć ta powieść bardzo mi się podobała, nie mam jednak ochoty natychmiast rzucić się na pozostałe książki pisarza.


Ciekawostka - na podstawie książki nakręcono w 1993 roku film z Charlotte Gainsbourg, którą bardzo lubię, więc pewnie kiedyś go obejrzę.


Lekturę szczerze polecam, bo choć mnie nie zaczarowała to jednak jest to kawałek bardzo dobrej prozy.


czwartek, 7 października 2010

Alice Sebold - "Szczęściara"


Alice Sebold kupiła mnie powieścią "Córeczka". Obok Joyce Carol Oates było to moje największe literackie olśnienie w ciągu ostatniego roku.

"Szczęściara" to nie powieść, to zapis traumatycznych przeżyć pisarki i w pewnym sensie podręcznik przetrwania. Sebold wraca tu do wydarzeń pewnej nocy - kiedy była studentką pierwszego roku została brutalnie pobita i zgwałcona podczas nocnego powrotu do akademika. Pierwsze strony książki to dokładny opis samego gwałtu, a czytając go doprawdy trudno nie próbować stawiać się na miejscu autorki. Sebold szczegółowo opisuje pierwsze godziny po gwałcie - wizytę w szpitalu, przesłuchania przez policjantów, reakcję otoczenia. Po zgłoszeniu sprawy na komisariacie Alice wyjeżdża do domu rodziców gdzie spędza kilka miesięcy, próbując dojść do siebie. Potem decyduje się wrócić na uniwersytet w Syracuse. Pewnego dnia przypadkiem spotyka na ulicy swojego gwałciciela, w niedługim czasie dochodzi do jego aresztowania i procesu. Czytamy o kolejnych rozprawach, o strachu trudnym do opanowania, w końcu o sprawiedliwym finale.

Ogłoszenie wyroku skazującego nie było jednak końcem sprawy dla pisarki - ponad dziesięć lat zajęło jej dojście do siebie. Poruszająco opisuje swoje życie po gwałcie, to jak nagle stała się przez niego naznaczona, wyobcowana. Tylko dzięki własnej determinacji Sebold przezwyciężyła lęk przed zemstą przestępcy i zdecydowała się wnieść oskarżenie.


"Szczęściara" niesie słodko - gorzkie przesłanie - z jednej strony daje nadzieję, bo przecież w końcu Alice Sebold jakoś się pozbierała. Ale z drugiej jest przeraźliwie smutna - mówi wprost, że spod ciężaru takich doświadczeń nie sposób się wyzwolić. Że wpływają one na całe życie i tylko dzięki wyjątkowemu hartowi ducha można próbować normalnie żyć, choć nigdy nic nie będzie takie jak przed gwałtem.


Sebold napisała tę książkę chyba głównie dla siebie, żeby rozprawić się ze swoją traumą. Jest przejmująca, naprawdę trudno nie postawić sobie podczas lektury pytania "a co gdybym to ja była na jej miejscu?". Natomiast niekoniecznie jest to dobry pomysł na pierwsze spotkanie z tą autorką, gdybym przeczytała tylko "Szczęściarę" chyba nie miałabym ochoty na lekturę innych dzieł Sebold.


środa, 6 października 2010

Donald Barthelme - "Raj"


Wzięty architekt w średnim wieku po rozstaniu z żoną przeprowadza się z Filadelfii do Nowego Jorku. "Zawiesza" swoje życie zawodowe i całymi dniami analizuje swoją przeszłość. Przyczyną rozpadu małżeństwa Simona wydaje się być jego niechęć do ustabilizowanego, mieszczańskiego życia, ze strzępów wspomnień mężczyzny dowiadujemy się, że raczej nie darzył swojej żony przesadną sympatią i nie stronił od przypadkowych romansów.


W nowojorskim klubie Simon poznaje trzy młode kobiety. Ponieważ nie mają się gdzie podziać, wprowadzają się do mężczyzny. Przez osiem miesięcy tworzą razem dziwny organizm - Simon zapewnia dziewczynom dach nad głową i utrzymanie, a one w zamian za to sypiają z nim. Jest to układ, który niełatwo zrozumieć. Może dlatego, że erotyczna inicjatywa należy do kobiet, którym seks z Simonem jawi się jako rodzaj waluty, którą opłacają swoje utrzymanie. A może z powodu samego Simona, który owszem, przyjmuje ofiarę z ciał dziewczyn, lecz robi to bez entuzjazmu i poniekąd dla świętego spokoju.


"Raj" to specyficzna lektura, z rodzaju tych, w które trzeba się wczuć. Książka składa się z krótkich rozdziałów - część z nich to wyłącznie dialogi między dziewczynami, część jest czymś na kształt zapisu rozmowy z psychoanalitykiem.

Barthelme opisuje świat, w którym seks jest tylko walutą, czymś co można wymienić na wymierne korzyści materialne. Autor odwraca stereotypowe role narzucone płciom - w jego książce to nie kobiety są seksualnymi obiektami, to raczej Simon jest wykorzystywany na wszelkie sposoby, także erotycznie. To również książka o mężczyźnie w średnim wieku, który utknął w martwym punkcie - kiedy trzy kobiety zdecydują się szukać szczęścia gdzie indziej, Simon zostanie sam w wielkim, pustym domu zadając sobie te same pytania co zwykle.


Myślę, że to jedna z tych książek, które albo się lubi, nawet nie do końca rozumiejąc, albo rzuca się je w kąt nie dobrnąwszy do końca. Mnie się podobała:-)


czwartek, 30 września 2010

Stosik


Stosik z czterech różnych źródeł, ale w całości allegrowy:)

środa, 29 września 2010

Jack Ketchum - "Dziewczyna z sąsiedztwa"


Na "Dziewczynę z sąsiedztwa" trafiłam przypadkiem - jedno zdanie napisane przez kogoś na blipie sprawiło, że poszukałam o niej informacji. Wszystkie wypowiedzi i recenzje jakie znalazłam w internecie były wręcz entuzjastyczne. No i się skusiłam. Trochę na przekór sobie, bo książkę określa się jako horror, a ja nie jestem wielbicielką tego gatunku. Już po przeczytaniu mogę stwierdzić, że ja nazwałabym "Dziewczynę z sąsiedztwa" raczej psychologiczną powieścią grozy, o ile takie rozróżnienie ma jakiś sens.


Narratorem "Dziewczyny" jest David, dziś dorosły mężczyzna, który wraca wspomnieniami do czasów swego dzieciństwa. Przenosimy się na amerykańskie przedmieścia, są lata 50-te, pozornie klimaty jak z "Cudownych lat", ale w gruncie rzeczy nikt nie wie co dzieje się za drzwiami schludnych domków. Obowiązuje zasada - co dzieje się w domu, zostaje w domu. Sąsiadką Davida jest Ruth, samotna matka wychowująca trzech synów, z którymi chłopiec często się bawi. Ruth jest fajną babką - nie zrzędzi, nie bardzo ingeruje w to jak jej dzieci spędzają wolny czas, czasem pozwala synom i ich kolegom napić się piwa, oczywiście pod warunkiem, że nikomu o tym nie powiedzą. Pewnego letniego dnia do domu Ruth trafiają dwie dziewczynki - piętnastoletnia Meg i dziewięcioletnia Susan - dalekie krewne, którymi kobieta ma się opiekować po tragicznej śmierci ich rodziców. Wkrótce David stanie się świadkiem przerażających wydarzeń. Ruth, od początku traktująca Meg dość podle, staje się coraz bardziej opętana niezrozumiałą nienawiścią do dziewczynki. Nakręca się spirala okrucieństwa i przemocy, w którą Ruth wciąga swoich synów i ich kolegów. Przetrzymywana w zamknięciu Meg znosi kolejne upokorzenia i tortury.


Przyznam, że trudno mi się było otrząsnąć po lekturze tej książki. Napięcie rośnie z każdą stroną i czyta się to ze ściśniętym żołądkiem, bez nadziei na szczęśliwe zakończenie.

Przerażające są dwie rzeczy. Pierwsza - że ta historia wydarzyła się naprawdę, Ketchum wykorzystał w "Dziewczynie" prawdziwe wydarzenia. Druga - że sprawcami tej bezsensownej, bestialskiej przemocy są, oprócz dorosłej kobiety, dzieci, z których chyba żadne nie skończyło czternastu lat. Mały David to obserwator - nie bierze udziału w torturowaniu dziewczyny, ale wie o nim i nic z tą wiedzą nie robi. Kiedy w końcu chciałby jakoś pomóc Meg jest za późno - wydarzenia w domu Ruth osiągają taką skalę, że może być tylko gorzej.


Bardzo mocna rzecz, ale uważam, że warta przeczytania. Dla uświadomienia sobie, że pozornie zwyczajni ludzie są zdolni do największych, najokrutniejszych zbrodni, bez najmniejszego powodu. Ta książka zmusza do refleksji o granicach prywatności, o miejscu jednostki w społeczeństwie. Jak to możliwe, że nikt z sąsiadów nie zainteresował się nagłym zniknięciem dwóch dziewczynek? Dlaczego nikt nie dostrzegł wyraźnych objawów szaleństwa ogarniającego Ruth?


Typowo horrorową okładkę pominę milczeniem. Uwaga dla ewentualnych czytelników - wstęp napisany przez Stephena Kinga radzę zostawić sobie na koniec, bo zdradza on właściwie wszystkie wydarzenia opisane w książce.

Polecam, ale sugeruję nastawienie się na mroczne, mocne emocje raczej niż na relaksującą lekturę.


wtorek, 28 września 2010

Maria Nurowska - "Listy miłości"


Nie przepadam za książkami pisanymi w formie listów (wyjątkiem są "Niebezpieczne związki", które uwielbiam), na szczęście w powieści Nurowskiej zupełnie mnie ta formuła nie raziła. Może dlatego, że jest widoczna głównie w tytułach rozdziałów, a sama treść to po prostu pierwszoosobowa narracja skierowana do ukochanego mężczyzny.


Nastoletnia Elżbieta trafia z ojcem do żydowskiego getta. Aby przetrwać pracuje jako prostytutka. Niedługo przed likwidacją getta ojciec dziewczyny umiera, a ona sama wydostaje się za mur dzięki pomocy jednego ze swoich klientów. Z fałszywymi papierami i nową tożsamością trafia do mieszkania starszej kobiety, która staje się dla niej kimś w rodzaju matki.

Po jakimś czasie starsza pani umiera, a w życiu Elżbiety pojawia się jej syn. Wybucha wielka miłość, młodzi biorą ślub. Ale życie Elżbiety, choć pozornie szczęśliwe, to ciągłe napięcie. Strach, że jej prawdziwa tożsamość oraz przeszłość wyjdą na jaw. Mijają lata, Elżbieta jest szczęśliwą żoną i przybraną matką. I kiedy wydaje się, że wszystko się ułożyło - przeszłość dopada kobietę.


"Listy miłości" to portret kobiety skrzywdzonej - przez los, ale i przez siebie samą. Ta książka jest opowieścią o osobie tak długo żyjącej w kłamstwie i strachu, że sama nie wie kim tak naprawdę jest. Cały ból i złe wspomnienia towarzyszą jej latami, są niebywałym ciężarem, tajemnicą, z której nikomu nie można się zwierzyć. Dla Elżbiety najważniejszy jest jej mąż i miłość, która ich łączy. Jest to jednak miłość podszyta nieustającym lękiem o przyszłość. Strach o to co się wydarzy gdy pewne rzeczy wyjdą na jaw, jest na stałe wpisany w życie kobiety.


To moje drugie spotkanie z Marią Nurowską. Oba były udane. Podoba mi jej sposób budowania postaci, to że czytając przejmuję się losami bohaterki. Nie jest to może literatura wybitna, ale nie jest też ckliwo romansowa. Polecam z czystym sumieniem.

poniedziałek, 27 września 2010

Cynthia Ozick - "Dziedzic migotliwego świata"


Lata trzydzieste XX wieku, Nowy Jork. Rose, osierocona przez ojca dziewczyna, znajduje pracę i dach nad głową u rodziny Mitwisserów - żydowskich emigrantów, którzy niedawno przybyli do Ameryki. Początkowo nie bardzo wiadomo na czym ma polegać jej praca, dziewczyna jest trochę sekretarką profesora Mitwissera, trochę niańką jego dzieci, trochę opiekunką chorej psychicznie żony.

Stopniowo Rose odkrywa, że Mitwisserowie zupełnie nic nie mają i żyją wyłącznie dzięki wsparciu tajemniczego Jamesa, który pojawia się i znika, a każda jego wizyta przynosi pieniądze na utrzymanie domu.

James to syn znanego pisarza i zarazem bohater serii książeczek dla dzieci, to także człowiek, który nienawidzi swojego dzieciństwa, sławy, odziedziczonych po ojcu pieniędzy. Opieka jaką roztacza nad Mitwisserami nie wynika z dobrych pobudek, losy bezradnej rodziny właściwie nie obchodzą mężczyzny. Celem tej dziwnej relacji jest manipulowanie ludźmi i całkowite uzależnienie ich od siebie.

Wyłącznie kaprys Jamesa decyduje o bycie Mittwiserów, bez niego nie są w stanie się utrzymać.


To książka o mrocznych, dziwnych relacjach między ludźmi. O cynicznym manipulatorze z jednej strony, a z drugiej o inteligenckiej rodzinie, która w Europie miała wszystko, a w Ameryce nie ma nawet siły na szukanie pracy. A wszystko to widziane oczami dziewczyny, która dopiero wchodzi w dorosłość i nie wie co przyniesie jej przyszłość.


Nie jest "Dziedzic migotliwego świata" książką wybitną, ale jest książką ciekawą. Najbardziej polubiłam Rose, która - choć często zagubiona i bezradna - zwykle znajduje w sobie siłę by zawalczyć o swoje. I choć zakończenie książki jest otwarte, o losy Rose jestem dziwnie spokojna, to jest dziewczyna, która da sobie radę.


Niezła, dobrze napisana książka.


środa, 22 września 2010

Laura Jacobs - "Kobiety z wielkiego miasta"


Choć dobrze wiem, że nie przepadam za tak zwanymi babskimi książkami to jednak raz na jakiś czas zdarzy mi się taką kupić - doprawdy nie wiem dlaczego to sobie robię. W 99 procentach przypadków męczę się podczas lektury przeokrutnie i co chwilę zadaję sobie pytanie "po co mi to było?".

Książkę Laury Jacobs nabyłam za jakieś cztery złote przy okazji allegrowych zakupów u jednego z moich ulubionych sprzedawców. Niestety, miłego zaskoczenia nie było.


Skojarzenie z "Seksem w wielkim mieście" jest oczywiste, bo raz, że tytuł, a dwa, że miejscem akcji jest Nowy Jork. Głównymi bohaterkami są dwie kobiety - Iris to artystka robiąca artystyczne abażury - porzucona przez męża przyjeżdża do Nowego Jorku w poszukiwaniu lepszego życia. Drugą jest Lana żyjąca z pisania recenzji do czasopism. Do miasta, które nigdy nie śpi przybywa z nadzieją na zrobienie prawdziwej kariery, a przy okazji ucieka od chłopaka, który nie jest tym wymarzonym.

Szczerze mówiąc nie wiem co napisać, bo dla mnie to jedna z książek o niczym. Bohaterki chodzą na pokazy mody i przedstawienia teatralne, jedna rozmyśla o przeszłości, druga zamartwia się swoim chłopakiem, który nie wykazuje chęci założenia rodziny, obie od czasu do czasu spotykają się z koleżankami. I tak się snuje ta historia opowiadana nie wiadomo po co.

Rzecz zdecydowanie nie w moim guście, choć pewnie znajdą się czytelniczki, którym książka bardzo się spodoba. Dla mnie nie była to lektura ani ciekawa, ani ciekawie napisana. Plus jest taki, że zajęła mi tylko jeden wieczór:-)


poniedziałek, 20 września 2010

Alicia Gimenez - Bartlett - "Pieski dzień"


W małej uliczce policja znajduje pobitego do nieprzytomności mężczyznę. Nie wiadomo jak się nazywa, nie ma świadków zdarzenia. Sprawą zajmuje się inspektor Petra Delicado i podinspektor Fermin Garzon. Nie podchodzą do niej ze specjalnym entuzjazmem - sprawa wydaje się nudna i mało rozwojowa.

Wkrótce jednak ofiara pobicia umiera i śledztwo nabiera tempa. Okazuje się, że mężczyzna, który umarł był powiązany z handlem rasowymi psami. Szukając motywu oraz sprawcy zbrodni para detektywów poznaje od podszewki świat psich salonów fryzjerskich, szkół trenujących czworonogi, a nawet specyficznych agencji detektywistycznych. Przy okazji Petra i Fermin wdają się w romanse z ludźmi powiązanymi z barcelońskim "pieskim światem".


Bardzo przyjemny kryminał, choć dość specyficzny. Wątek kryminalny nie należy do takich, że czytelnik z wypiekami na twarzy czeka na jego rozwiązanie, większy nacisk położony jest na prywatne i zawodowe relacje Petry i Fermina. Bardzo podobało mi się, że inaczej niż w większości kryminałów, kobieta jest tutaj szefem śledztwa, a nie tylko pomocnikiem bystrego przełożonego.

Kapitalna jest para głównych bohaterów, a prowadzone przez nich dialogi kilka razy spowodowały, że chichotałam podczas lektury. No i do tego moja ukochana Barcelona, którą przemierzałam wraz z panią inspektor i jej podwładnym.

Miejsce akcji i rodzaj humoru skojarzyły mi się z książkami Eduarda Mendozy, myślę, że wielbiciele jego książek polubią także Petrę i Fermina.

Podsumowując - bardzo fajny kryminał z humorem. Polecam, szczególnie miłośnikom Barcelony, ale nie tylko:-)


piątek, 17 września 2010

Agatha Christie - "Karty na stół"


Herkules Poirot zostaje zaproszony na kolację w domu ekscentrycznego pana Shaitany. Po kolacji goście zasiadają do gry w brydża, a gdy wstają od karcianego stolika okazuje się, że gospodarz nie żyje. Cztery osoby są podejrzane - która zabiła i dlaczego?


Bardzo fajny kryminał do szybkiego przeczytania. Mało opisów, książka składa się właściwie z samych dialogów. Ciekawe śledztwo prowadzone przez piekielnie inteligentnego Poirota i, jak to u Christie, zaskakujące zakończenie. Lekka, przyjemna, odprężająca lektura. Polecam:-)

piątek, 10 września 2010

Joyce Carol Oates - "Po to żyłem"


Oto książka, która przyniosła Joyce Carol Oates jedną z nominacji do Nagrody Pulitzera. Dlaczego nie dostała samej nagrody - tego nie wiem, bo moim zdaniem zasłużyła na nią jak mało kto.

Znalazłam "Po to żyłem" na allegro i natychmiast zapragnęłam ją mieć. Już nie pamiętam kiedy tyle zapłaciłam za książkę, ale warto było:-)


Ta pokaźnych rozmiarów (ponad 800 stron) powieść to historia jednego weekendu z życia Jeroma Corcorana, zwanego przez wszystkich "Corky".

Corky to mężczyzna po czterdziestce, żyjący w Union City w stanie Nowy Jork. To facet, który przez większość życia jest na fali, a przynajmniej tak mu się wydaje. Radny miejski, właściciel firmy handlującej nieruchomościami oraz sporego domu w dobrej dzielnicy. Człowiek, którego wszyscy znają i który zna każdego, a już na pewno lubiany przez kelnerów, którym zawsze zostawia absurdalnie wysokie napiwki. Motorem wszystkich działań Corky'ego jest rozdmuchane do granic możliwości libido oraz chęć bycia uwielbianym albo chociaż lubianym. Drogie ubrania, szpanerski samochód i piękne kobiety - oto co liczy się dla Corky'ego.

Poznajemy go w weekend poprzedzający Dzień Pamięci, amerykańskie święto żołnierzy, i towarzyszymy krok w krok w jego chaotycznych wędrówkach po Union City.


Corky lubi siebie. Jest pupilkiem kobiet, zawsze zaangażowanym w romans z jakąś atrakcyjną mężatką. Jest bystry, przebojowy i wciąż dobrze wygląda. Tak o sobie myśli. Dla czytelnika natomiast to dość irytująca postać - wiecznie spóźniony albo wręcz zapominający o spotkaniach, które sam zaaranżował. Pijany przez większą część doby. Traktujący kobiety jak zużyte chusteczki, co sam z lubością podkreśla.

Wydaje się, że tragiczna przeszłość Corky'ego - jego ojca zamordowano, a matka spędziła większość życia w szpitalu psychiatrycznym - w żaden sposób go nie dotyka. Czy aby na pewno?


Trudno polubić Corky'ego, a jednak kibicowałam mu w jego zmaganiach z rzeczywistością, nie tracąc nadziei, że w końcu zmierzy się z bajzlem, w który przekształciło się jego życie. Bo Corky ma niemało problemów. Kłótnia z kochanką, która okazuje się cwańsza od niego. Problemy z urzędem skarbowym i pieniądze, których nie ma, a które powinien szybko zgromadzić. Kłopoty z byłą żoną i pasierbicą, którą zresztą Corky jest niezdrowo zainteresowany. I do tego wszystkiego sprawa śmierci młodej kobiety, w którą Corky się wplątuje. Marilee Plummer była Murzynką, koleżanką jego pasierbicy, ambitną dziewczyną krążącą po orbicie lokalnych polityków. Popełniła samobójstwo po tym jak oskarżyła jednego z radnych miejskich o brutalny gwałt. Wiecznie narąbany Corky przypadkiem odkrywa dziwne powiązania dziewczyny i zaczyna się zastanawiać czy jej śmierć na pewno była samobójstwem, czy może ma związek z ciemnymi sprawkami jego przyjaciół, którzy nagle przestają mu się wydawać tak uczciwi i sympatyczni jak dotychczas.


"Po to żyłem" to bardzo szczegółowy zapis kilku dni z życia mężczyzny. Nie ma tam szybkiej akcji, a jednak książkę czyta się z dużym zainteresowaniem. Narracja w trzeciej osobie płynnie przechodzi w pierwszoosobową, co daje ciekawy efekt. To także bardzo żywy, interesujący obraz niewielkiego miasta - wraz z bohaterem odwiedzamy podejrzane spelunki, elitarny klub sportowy, mieszkania w kiepskich dzielnicach i restauracje, do których lepiej nie wchodzić. To także obraz polityki na lokalnym szczeblu, gdzie z jednej strony mamy polityczną poprawność, a z drugiej z trudem ukrywany rasizm. Corky, mający się za oświeconego liberała, jest w gruncie rzeczy pełen uprzedzeń, co ujawnia się choćby w jego rozmowach z żydowskim księgowym.

To pierwsza powieść, w której zupełnie nie denerwowały mnie zdania na dwie strony, co jest dla mnie dowodem na pisarski geniusz Oates:) Ale spokojnie, tych długaśnych zdań nie jest wiele...

Nie wiem co pozwoliło Oates na stworzenie tak szczegółowego portretu mężczyzny w średnim wieku, ale dla mnie jest to portret bardzo wiarygodny. Czytając, odczuwałam całą gamę emocji - irytację, odrazę, sympatię, litość, współczucie, pobłażanie, rozbawienie. Trochę kojarzyła mi się ta książka z "króliczą trylogią" Updike'a, nie z powodu treści tylko właśnie przez sposób traktowania głównego bohatera i podobne emocje, które wyzwalał w czytelniku.


Świetna książka, którą warto przeczytać. Może kiedyś Muza ją wznowi, a tymczasem szukajcie na allegro albo w bibliotekach. Bardzo polecam.