czwartek, 24 lutego 2011

Joyce Carol Oates - "Amerykańskie apetyty"



Nie jest tak, że wobec tworczości Joyce Carol Oates jestem bezkrytyczna - uważam, że i jej trafiają się gorsze książki (jak choćby "Nadobna dziewica"). Muszę jednak powiedzieć, że niektóre z opinii na temat "Amerykańskich apetytów", na jakie trafiłam w sieci, a opisujące książkę jako nudną i "nie do przebrnięcia" wydają mi się mocno chybione.


Tym razem pisarka penetruje środowisko amerykańskiej wyższej klasy średniej, na przykładzie cenionego naukowca Iana i jego żony Glynnis, autorki poczytnych książek kucharskich. Żyją oni idealnym życiem ludzi, którzy mają wszystko - pracę, która jest równocześnie pasją, pieniądze i wspaniałych przyjaciół. Mają też miłość, małżeństwo Iana i Glynnis, mimo prawie trzydziestoletniego stażu, należy bowiem do naprawdę szczęśliwych.

Co więc doprowadzi do tego, że ten idealny świat w jednej chwili legnie w gruzach, na zawsze zmieniając życie Iana?

Oates obnaża małe, ludzkie słabostki - pozornie niewinne, a jednak mające moc destrukcji. Przemilczane, mniej lub więcej znaczące fakty, nagle wypływają na powierzchnię, doprowadzając do zdarzeń, jakie spodziewamy się zobaczyć raczej w kronice kryminalnej niż w domu szanowanego profesora.

Bardzo ciekawie skonstruowana jest postać Iana, mężczyzny zmagającego się z żalem, poczuciem winy, gdzieś pod spodem nieśmiało marzącego o powrocie do normalnego życia. Chwyciła mnie też za gardło drugoplanowa postać Bianki, dorastającej córki Iana i Glynnis.

Jaki będzie koniec historii Iana - tego tak naprawdę nie wiemy. Przewrotna Oates raczy nas bowiem niemal cukierkowym zakończeniem powieści, by natychmiast zburzyć ten niemiły czytelnikowi obrazek jednym zdaniem pomyślanym przez bohatera.


Jak zwykle obcowanie z prozą tej pisarki było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Co więcej - dla mnie "Amerykańskie apetyty" to jedna z jej lepszych książek.


poniedziałek, 14 lutego 2011

Alexander McCall Smith - "44 Scotland Street"


Wreszcie czytadło, które umiliło mi czas i nie było kolejną wysiloną historią romansową.

Lekka, zabawna książka opisująca przygody grupy ludzi, dla których wspólnym mianownikiem jest edynburska Scotland Street.

Mamy tu Domenicę, starszą panią jeżdżącą super mercedesem, niegdysiejszą właścicielkę elektrowni w Indiach. Młodą Pat, która "robi sobie przerwę" już drugi rok, bo nie bardzo wie jak miałoby wyglądać jej życie. Mamy zakochanego w sobie, pustego Bruce'a, a także Irene - zdecydowanie zbyt ambitną matkę małego Bertiego. Biedny pięciolatek gra na saksofonie, mówi po włosku i chadza na psychoterapię, lecz dla Irene to wciąż za mało. Jest też Matthew - właściciel galerii, w której pracuje Pat, człowiek nie dość, że bez smykałki do interesów to jeszcze zupełnie nieznający się na sztuce. Oraz szereg innych, równie zakręconych postaci.

Losy tej grupki ludzi splatają się ze sobą mniej lub bardziej w szeregu niebanalnych, zabawnych zdarzeń.


"44 Scotland Street" była pisana jako powieść w odcinkach, stąd pewnie krótkie rozdziały, z których każdy jest w pewnym sensie osobną historią. Czyta się to świetnie i z uśmiechem - ja na przykład bardzo się ubawiłam przy scenie nadzwyczaj kameralnego balu...


Nie należy spodziewać się po tej książce głębokich portretów bohaterów czy nie wiadomo jakiej intrygi. Jest to po prostu książka - uprzyjemniacz czasu, ale napisana z polotem i humorem. Gdyby wszystkie powieści spod znaku "lekkiej literatury" trzymały taki poziom, pewnie sięgałabym po nie częściej.

Dodatkowy plus za świetne ilustracje Iana McIntosha.

Słowem - polecam.


niedziela, 13 lutego 2011

Rozwiązanie konkursu


Nadeszła wiekopomna chwila:-)

"Blondynka" Joyce Carol Oates oraz film "Niagara" trafiają do Kali. Gratuluję i proszę o przesłanie danych do wysyłki na magdarosemary@gmail.com:-)

wtorek, 8 lutego 2011

Konkurs urodzinowy


Lekko zmroziła mnie dziś wieść o badaniach CBOSu, według których 42 procent moich rodaków przyznaje się bez cienia zażenowania, że w zeszłym roku nie przeczytało dla przyjemności ani jednej książki.

I smutne to, i straszne. Wprawdzie to "dla przyjemności" pozwala żywić nadzieję, że ankietowani czytali chociaż publikacje naukowe albo lektury szkolne, ale to i tak bardzo marne światełko w tunelu.

Mnie - osobie, dla której czytanie jest czymś na kształt ekscytującej przygody połączonej z wielką przyjemnością, życie bez książek jawi się jako okrutnie smutne i puste. No ale prawie połowa Polaków nie ma z tym najwyraźniej żadnego problemu.

Nawiasem mówiąc, ileż to razy słyszałam zdumione "i ty to wszystko przeczytałaś?!" od osób, które widziały mój księgozbiór choćby tylko na zdjęciach. A przecież wcale nie jestem posiadaczką jakiejś oszałamiającej liczby książek.

Smutne i dziwne.


Po tym niewesołym wstępie przejdźmy do przyjemniejszych rzeczy:) Ponieważ od dostawania prezentów jeszcze przyjemniejsze jest ich dawanie, ogłaszam urodzinowy konkurs.

Chętnych proszę o napisanie w komentarzach o książkach - pochłaniaczach czasu. Czyli takich, od których nie sposób się oderwać, choć noc coraz późniejsza, a rano trzeba wstać do pracy albo szkoły. Macie taką książkę? Co spowodowało, że właśnie ta, a nie inna historia wciągnęła was tak bardzo?

Przyznam, że nie pamiętam już kiedy mi się taka lektura trafiła, dlatego chętnie poczytam o waszych typach i sprawdzę je na własnej skórze:-)


Do wygrania "Blondynka" Joyce Carol Oates oraz "Niagara" - film, w którym Marilyn Monroe wygląda absolutnie zjawiskowo. Myślę, że jest o co powalczyć:-) Na wpisy czekam do niedzielnego wieczoru. Wybiorę najciekawszą wypowiedź, a jeśli nie będę umiała zdecydować - zwycięzcę wylosuję.

Powodzenia!



Stosik urodzinowy



Książki są najlepszymi prezentami, zatem chwalę się swoim stosikiem urodzinowym:-)



poniedziałek, 7 lutego 2011

Janusz Głowacki - "Good night, Dżerzi"


Kiedy byłam jeszcze naiwnym, nieopierzonym dziewczątkiem, byłam absolutnie zakochana w prozie dwóch polskich pisarzy - Hłaski i Kosińskiego. Teraz widzę, że niekoniecznie były to najwłaściwsze lektury dla trzynasto - czternastolatki, ale miłość mi pozostała. Zresztą - może to w tej młodzieńczej fascynacji powinnam upatrywać źródła cynizmu i ironicznego spojrzenia na świat, które towarzyszą mi przez całe dorosłe życie? Kto wie.


Pod pretekstem pisania scenariusza do filmu o Kosińskim, Janusz Głowacki opowiada nam historię Dżerziego (jak wymawiano w Ameryce imię Kosińskiego). Na szczęście nie jest to klasyczna biografia lecz mieszanka wspomnień, zasłyszanych anegdot, może trochę zmyśleń? Czyli idealna forma dla opowieści o człowieku, którego życie było jedną wielką mistyfikacją. Gdyby Kosiński żył dzisiaj, pewnie co drugi dzień czytalibyśmy o nim na pudelku. Ale i wtedy, gdy żył, robił niezłe zamieszanie. Uznany przez amerykańskich czytelników i krytyków pisarz, wykładowca na uniwersytecie, stały element telewizyjnych programów i okładek czasopism. Ekscentryk i erotoman - tak często się o nim pisze, ja wolę myśleć, że był po prostu otwarty na nowe doznania. Stały klient nowojorskich prostytutek, członek elitarnych (i bywalec mniej elitarnych) klubów sado-maso, a przy tym mężczyzna mający niebywałe powodzenie u kobiet.

Ucieleśnienie amerykańskiego snu w najbardziej ckliwej formie - oto polski Żyd, cudem unikający śmierci w czasie wojny, zostaje sam jeden na świecie, a gdy dorasta emigruje do Stanów, gdzie w szybkim tempie osiąga szczyt sławy i uznania. Tyle tylko, że po jakimś czasie okazuje się, że zarówno dramatyczny życiorys jak i literackie dokonania to, mówiąc krótko, wielka ściema i Kosiński z hukiem spada ze swojego Olimpu.


Nie jestem tak zachwycona książką Głowackiego jak większość osób na zaprzyjaźnionych blogach, ale podobała mi się ta lektura. Jest coś wzruszającego w tym portrecie człowieka zagubionego w labiryncie własnej autokreacji.

Nie wiem na ile Dżerzi z powieści Głowackiego jest prawdziwą postacią, a na ile literacką fikcją, ale to chyba dobrze. Pewne jest jedno - że Kosiński był fascynującą postacią.


Prozę Głowackiego można czuć lub nie, ja akurat należę do jego fanów, ale dobrze, że film według scenariusza, o którym pisze, nie powstanie. Obawiam się, że byłby to straszliwie przeładowany tak zwaną symboliką gniot.


Reszta - bez zastrzeżeń. Polecam.



środa, 2 lutego 2011

Laszlo Krasznahorkai - "Melancholia sprzeciwu"


Za taką lekturą tęskniłam. Nie do przeczytania w jeden wieczór, trochę zabawną, trochę przerażającą, dającą do myślenia i wymagającą pełnego skupienia.


Trudno mi ubrać w słowa odczucia po przeczytaniu tej książki. Jak dla mnie fabuła jest w niej szczątkowa i jest sprawą drugorzędną, właściwie stanowi tylko pretekst do rozważań nad... no właśnie - nad czym? Nad ludzką naturą, nad zniewoleniem z jednej strony i żądzą władzy z drugiej? Nad dobrem i naiwnością, które w starciu z prawdziwym światem nie mają szans?

Bo świat malowany przez Krasznahorkaia daleki jest od uroczych obrazków z życia prowincji.


Oto mamy węgierskie miasteczko, w którym nie dzieje się dobrze. Nie wiadomo dlaczego, ale widmo nadciągającej katastrofy jest niemal namacalne. Na chodnikach zalegają sterty śmieci, ulicami wałęsają się hordy wygłodniałych kotów, wyrwane z korzeniami drzewa blokują drogi. Właściwie od początku czytelnik czuje, że coś złego musi się wydarzyć. Punktem zapalnym jest przyjazd do miasteczka cyrku. Dziwny to cyrk, bo składa się ledwie z dwóch osób, a jego największą (i jedyną) atrakcją jest wielki, wypchany trocinami wieloryb. Jaki jest prawdziwy cel przyjazdu cyrku do miasteczka i kim jest tajemniczy Książę, przed którym drży zarówno dyrektor trupy jak i tłum mieszkańców, zgromadzony na centralnym placu mieściny? I wreszcie - co doprowadzi do tego, że ten tłum, stojący godzinami na mrozie jakby w oczekiwaniu na coś, nagle wyruszy by niszczyć i plądrować wszystko co znajdzie się w jego zasięgu?


"Melancholia sprzeciwu" to dla mnie rzecz o rozkładzie. O zniewolonej społeczności, która niby chce być wolna, ale tak naprawdę potrzebuje dyktatora, który wskaże jej cel i zadania do wykonania.

Nie jest to książka, która niesie nadzieję. Wprawdzie ostatecznie bandyci zostają powstrzymani, a chaos opanowany, ale to nie oznacza szczęśliwego zakończenia. Jedyna pozytywna postać - poczciwy, naiwny listonosz uważany przez wszystkich za miejscowego głupka - kończy w domu wariatów, a do władzy dochodzi bezwzględna Eszterowa.


To wymagająca, trudna lektura warta każdej poświęconej jej minuty. Nie jest to jednak książka dla każdego - przeciwników zdań zajmujących całe strony raczej zmęczy niż zachwyci.

Ja sama nie jestem pewna czy dobrze ją zrozumiałam i pewnie jeszcze do niej wrócę. Zdecydowanie polecam.




wtorek, 1 lutego 2011

Rozwiązanie konkursu



Zgodnie z obietnicą dziś wylosowałam zwyciężczynię (panowie jakoś niechętnie czytują blogi książkowe...) konkursu ogłoszonego w notce poniżej.

Trochę z lenistwa, a trochę z braku czasu zaoszczędzę wam zdjęć karteczek z nickami osób startujących w konkursie i ufam, że w zakresie losowania uwierzycie mi na słowo:) Wszystkie nicki zapisałam na karteczkach, a następnie wylosowałam jedną - zwyciężczynią okazała się Clevera i to do niej trafi "Łąka umarłych" Marcina Pilisa.

Serdecznie gratuluję i proszę o przesłanie danych niezbędnych do wysyłki książki na adres magdarosemary@gmail.com.


Wszystkim dziękuję za udział w konkursie. Za tydzień mam urodziny i możliwe, że z tej okazji też ogłoszę jakieś losowanie:-)