czwartek, 30 września 2010

Stosik


Stosik z czterech różnych źródeł, ale w całości allegrowy:)

środa, 29 września 2010

Jack Ketchum - "Dziewczyna z sąsiedztwa"


Na "Dziewczynę z sąsiedztwa" trafiłam przypadkiem - jedno zdanie napisane przez kogoś na blipie sprawiło, że poszukałam o niej informacji. Wszystkie wypowiedzi i recenzje jakie znalazłam w internecie były wręcz entuzjastyczne. No i się skusiłam. Trochę na przekór sobie, bo książkę określa się jako horror, a ja nie jestem wielbicielką tego gatunku. Już po przeczytaniu mogę stwierdzić, że ja nazwałabym "Dziewczynę z sąsiedztwa" raczej psychologiczną powieścią grozy, o ile takie rozróżnienie ma jakiś sens.


Narratorem "Dziewczyny" jest David, dziś dorosły mężczyzna, który wraca wspomnieniami do czasów swego dzieciństwa. Przenosimy się na amerykańskie przedmieścia, są lata 50-te, pozornie klimaty jak z "Cudownych lat", ale w gruncie rzeczy nikt nie wie co dzieje się za drzwiami schludnych domków. Obowiązuje zasada - co dzieje się w domu, zostaje w domu. Sąsiadką Davida jest Ruth, samotna matka wychowująca trzech synów, z którymi chłopiec często się bawi. Ruth jest fajną babką - nie zrzędzi, nie bardzo ingeruje w to jak jej dzieci spędzają wolny czas, czasem pozwala synom i ich kolegom napić się piwa, oczywiście pod warunkiem, że nikomu o tym nie powiedzą. Pewnego letniego dnia do domu Ruth trafiają dwie dziewczynki - piętnastoletnia Meg i dziewięcioletnia Susan - dalekie krewne, którymi kobieta ma się opiekować po tragicznej śmierci ich rodziców. Wkrótce David stanie się świadkiem przerażających wydarzeń. Ruth, od początku traktująca Meg dość podle, staje się coraz bardziej opętana niezrozumiałą nienawiścią do dziewczynki. Nakręca się spirala okrucieństwa i przemocy, w którą Ruth wciąga swoich synów i ich kolegów. Przetrzymywana w zamknięciu Meg znosi kolejne upokorzenia i tortury.


Przyznam, że trudno mi się było otrząsnąć po lekturze tej książki. Napięcie rośnie z każdą stroną i czyta się to ze ściśniętym żołądkiem, bez nadziei na szczęśliwe zakończenie.

Przerażające są dwie rzeczy. Pierwsza - że ta historia wydarzyła się naprawdę, Ketchum wykorzystał w "Dziewczynie" prawdziwe wydarzenia. Druga - że sprawcami tej bezsensownej, bestialskiej przemocy są, oprócz dorosłej kobiety, dzieci, z których chyba żadne nie skończyło czternastu lat. Mały David to obserwator - nie bierze udziału w torturowaniu dziewczyny, ale wie o nim i nic z tą wiedzą nie robi. Kiedy w końcu chciałby jakoś pomóc Meg jest za późno - wydarzenia w domu Ruth osiągają taką skalę, że może być tylko gorzej.


Bardzo mocna rzecz, ale uważam, że warta przeczytania. Dla uświadomienia sobie, że pozornie zwyczajni ludzie są zdolni do największych, najokrutniejszych zbrodni, bez najmniejszego powodu. Ta książka zmusza do refleksji o granicach prywatności, o miejscu jednostki w społeczeństwie. Jak to możliwe, że nikt z sąsiadów nie zainteresował się nagłym zniknięciem dwóch dziewczynek? Dlaczego nikt nie dostrzegł wyraźnych objawów szaleństwa ogarniającego Ruth?


Typowo horrorową okładkę pominę milczeniem. Uwaga dla ewentualnych czytelników - wstęp napisany przez Stephena Kinga radzę zostawić sobie na koniec, bo zdradza on właściwie wszystkie wydarzenia opisane w książce.

Polecam, ale sugeruję nastawienie się na mroczne, mocne emocje raczej niż na relaksującą lekturę.


wtorek, 28 września 2010

Maria Nurowska - "Listy miłości"


Nie przepadam za książkami pisanymi w formie listów (wyjątkiem są "Niebezpieczne związki", które uwielbiam), na szczęście w powieści Nurowskiej zupełnie mnie ta formuła nie raziła. Może dlatego, że jest widoczna głównie w tytułach rozdziałów, a sama treść to po prostu pierwszoosobowa narracja skierowana do ukochanego mężczyzny.


Nastoletnia Elżbieta trafia z ojcem do żydowskiego getta. Aby przetrwać pracuje jako prostytutka. Niedługo przed likwidacją getta ojciec dziewczyny umiera, a ona sama wydostaje się za mur dzięki pomocy jednego ze swoich klientów. Z fałszywymi papierami i nową tożsamością trafia do mieszkania starszej kobiety, która staje się dla niej kimś w rodzaju matki.

Po jakimś czasie starsza pani umiera, a w życiu Elżbiety pojawia się jej syn. Wybucha wielka miłość, młodzi biorą ślub. Ale życie Elżbiety, choć pozornie szczęśliwe, to ciągłe napięcie. Strach, że jej prawdziwa tożsamość oraz przeszłość wyjdą na jaw. Mijają lata, Elżbieta jest szczęśliwą żoną i przybraną matką. I kiedy wydaje się, że wszystko się ułożyło - przeszłość dopada kobietę.


"Listy miłości" to portret kobiety skrzywdzonej - przez los, ale i przez siebie samą. Ta książka jest opowieścią o osobie tak długo żyjącej w kłamstwie i strachu, że sama nie wie kim tak naprawdę jest. Cały ból i złe wspomnienia towarzyszą jej latami, są niebywałym ciężarem, tajemnicą, z której nikomu nie można się zwierzyć. Dla Elżbiety najważniejszy jest jej mąż i miłość, która ich łączy. Jest to jednak miłość podszyta nieustającym lękiem o przyszłość. Strach o to co się wydarzy gdy pewne rzeczy wyjdą na jaw, jest na stałe wpisany w życie kobiety.


To moje drugie spotkanie z Marią Nurowską. Oba były udane. Podoba mi jej sposób budowania postaci, to że czytając przejmuję się losami bohaterki. Nie jest to może literatura wybitna, ale nie jest też ckliwo romansowa. Polecam z czystym sumieniem.

poniedziałek, 27 września 2010

Cynthia Ozick - "Dziedzic migotliwego świata"


Lata trzydzieste XX wieku, Nowy Jork. Rose, osierocona przez ojca dziewczyna, znajduje pracę i dach nad głową u rodziny Mitwisserów - żydowskich emigrantów, którzy niedawno przybyli do Ameryki. Początkowo nie bardzo wiadomo na czym ma polegać jej praca, dziewczyna jest trochę sekretarką profesora Mitwissera, trochę niańką jego dzieci, trochę opiekunką chorej psychicznie żony.

Stopniowo Rose odkrywa, że Mitwisserowie zupełnie nic nie mają i żyją wyłącznie dzięki wsparciu tajemniczego Jamesa, który pojawia się i znika, a każda jego wizyta przynosi pieniądze na utrzymanie domu.

James to syn znanego pisarza i zarazem bohater serii książeczek dla dzieci, to także człowiek, który nienawidzi swojego dzieciństwa, sławy, odziedziczonych po ojcu pieniędzy. Opieka jaką roztacza nad Mitwisserami nie wynika z dobrych pobudek, losy bezradnej rodziny właściwie nie obchodzą mężczyzny. Celem tej dziwnej relacji jest manipulowanie ludźmi i całkowite uzależnienie ich od siebie.

Wyłącznie kaprys Jamesa decyduje o bycie Mittwiserów, bez niego nie są w stanie się utrzymać.


To książka o mrocznych, dziwnych relacjach między ludźmi. O cynicznym manipulatorze z jednej strony, a z drugiej o inteligenckiej rodzinie, która w Europie miała wszystko, a w Ameryce nie ma nawet siły na szukanie pracy. A wszystko to widziane oczami dziewczyny, która dopiero wchodzi w dorosłość i nie wie co przyniesie jej przyszłość.


Nie jest "Dziedzic migotliwego świata" książką wybitną, ale jest książką ciekawą. Najbardziej polubiłam Rose, która - choć często zagubiona i bezradna - zwykle znajduje w sobie siłę by zawalczyć o swoje. I choć zakończenie książki jest otwarte, o losy Rose jestem dziwnie spokojna, to jest dziewczyna, która da sobie radę.


Niezła, dobrze napisana książka.


środa, 22 września 2010

Laura Jacobs - "Kobiety z wielkiego miasta"


Choć dobrze wiem, że nie przepadam za tak zwanymi babskimi książkami to jednak raz na jakiś czas zdarzy mi się taką kupić - doprawdy nie wiem dlaczego to sobie robię. W 99 procentach przypadków męczę się podczas lektury przeokrutnie i co chwilę zadaję sobie pytanie "po co mi to było?".

Książkę Laury Jacobs nabyłam za jakieś cztery złote przy okazji allegrowych zakupów u jednego z moich ulubionych sprzedawców. Niestety, miłego zaskoczenia nie było.


Skojarzenie z "Seksem w wielkim mieście" jest oczywiste, bo raz, że tytuł, a dwa, że miejscem akcji jest Nowy Jork. Głównymi bohaterkami są dwie kobiety - Iris to artystka robiąca artystyczne abażury - porzucona przez męża przyjeżdża do Nowego Jorku w poszukiwaniu lepszego życia. Drugą jest Lana żyjąca z pisania recenzji do czasopism. Do miasta, które nigdy nie śpi przybywa z nadzieją na zrobienie prawdziwej kariery, a przy okazji ucieka od chłopaka, który nie jest tym wymarzonym.

Szczerze mówiąc nie wiem co napisać, bo dla mnie to jedna z książek o niczym. Bohaterki chodzą na pokazy mody i przedstawienia teatralne, jedna rozmyśla o przeszłości, druga zamartwia się swoim chłopakiem, który nie wykazuje chęci założenia rodziny, obie od czasu do czasu spotykają się z koleżankami. I tak się snuje ta historia opowiadana nie wiadomo po co.

Rzecz zdecydowanie nie w moim guście, choć pewnie znajdą się czytelniczki, którym książka bardzo się spodoba. Dla mnie nie była to lektura ani ciekawa, ani ciekawie napisana. Plus jest taki, że zajęła mi tylko jeden wieczór:-)


poniedziałek, 20 września 2010

Alicia Gimenez - Bartlett - "Pieski dzień"


W małej uliczce policja znajduje pobitego do nieprzytomności mężczyznę. Nie wiadomo jak się nazywa, nie ma świadków zdarzenia. Sprawą zajmuje się inspektor Petra Delicado i podinspektor Fermin Garzon. Nie podchodzą do niej ze specjalnym entuzjazmem - sprawa wydaje się nudna i mało rozwojowa.

Wkrótce jednak ofiara pobicia umiera i śledztwo nabiera tempa. Okazuje się, że mężczyzna, który umarł był powiązany z handlem rasowymi psami. Szukając motywu oraz sprawcy zbrodni para detektywów poznaje od podszewki świat psich salonów fryzjerskich, szkół trenujących czworonogi, a nawet specyficznych agencji detektywistycznych. Przy okazji Petra i Fermin wdają się w romanse z ludźmi powiązanymi z barcelońskim "pieskim światem".


Bardzo przyjemny kryminał, choć dość specyficzny. Wątek kryminalny nie należy do takich, że czytelnik z wypiekami na twarzy czeka na jego rozwiązanie, większy nacisk położony jest na prywatne i zawodowe relacje Petry i Fermina. Bardzo podobało mi się, że inaczej niż w większości kryminałów, kobieta jest tutaj szefem śledztwa, a nie tylko pomocnikiem bystrego przełożonego.

Kapitalna jest para głównych bohaterów, a prowadzone przez nich dialogi kilka razy spowodowały, że chichotałam podczas lektury. No i do tego moja ukochana Barcelona, którą przemierzałam wraz z panią inspektor i jej podwładnym.

Miejsce akcji i rodzaj humoru skojarzyły mi się z książkami Eduarda Mendozy, myślę, że wielbiciele jego książek polubią także Petrę i Fermina.

Podsumowując - bardzo fajny kryminał z humorem. Polecam, szczególnie miłośnikom Barcelony, ale nie tylko:-)


piątek, 17 września 2010

Agatha Christie - "Karty na stół"


Herkules Poirot zostaje zaproszony na kolację w domu ekscentrycznego pana Shaitany. Po kolacji goście zasiadają do gry w brydża, a gdy wstają od karcianego stolika okazuje się, że gospodarz nie żyje. Cztery osoby są podejrzane - która zabiła i dlaczego?


Bardzo fajny kryminał do szybkiego przeczytania. Mało opisów, książka składa się właściwie z samych dialogów. Ciekawe śledztwo prowadzone przez piekielnie inteligentnego Poirota i, jak to u Christie, zaskakujące zakończenie. Lekka, przyjemna, odprężająca lektura. Polecam:-)

piątek, 10 września 2010

Joyce Carol Oates - "Po to żyłem"


Oto książka, która przyniosła Joyce Carol Oates jedną z nominacji do Nagrody Pulitzera. Dlaczego nie dostała samej nagrody - tego nie wiem, bo moim zdaniem zasłużyła na nią jak mało kto.

Znalazłam "Po to żyłem" na allegro i natychmiast zapragnęłam ją mieć. Już nie pamiętam kiedy tyle zapłaciłam za książkę, ale warto było:-)


Ta pokaźnych rozmiarów (ponad 800 stron) powieść to historia jednego weekendu z życia Jeroma Corcorana, zwanego przez wszystkich "Corky".

Corky to mężczyzna po czterdziestce, żyjący w Union City w stanie Nowy Jork. To facet, który przez większość życia jest na fali, a przynajmniej tak mu się wydaje. Radny miejski, właściciel firmy handlującej nieruchomościami oraz sporego domu w dobrej dzielnicy. Człowiek, którego wszyscy znają i który zna każdego, a już na pewno lubiany przez kelnerów, którym zawsze zostawia absurdalnie wysokie napiwki. Motorem wszystkich działań Corky'ego jest rozdmuchane do granic możliwości libido oraz chęć bycia uwielbianym albo chociaż lubianym. Drogie ubrania, szpanerski samochód i piękne kobiety - oto co liczy się dla Corky'ego.

Poznajemy go w weekend poprzedzający Dzień Pamięci, amerykańskie święto żołnierzy, i towarzyszymy krok w krok w jego chaotycznych wędrówkach po Union City.


Corky lubi siebie. Jest pupilkiem kobiet, zawsze zaangażowanym w romans z jakąś atrakcyjną mężatką. Jest bystry, przebojowy i wciąż dobrze wygląda. Tak o sobie myśli. Dla czytelnika natomiast to dość irytująca postać - wiecznie spóźniony albo wręcz zapominający o spotkaniach, które sam zaaranżował. Pijany przez większą część doby. Traktujący kobiety jak zużyte chusteczki, co sam z lubością podkreśla.

Wydaje się, że tragiczna przeszłość Corky'ego - jego ojca zamordowano, a matka spędziła większość życia w szpitalu psychiatrycznym - w żaden sposób go nie dotyka. Czy aby na pewno?


Trudno polubić Corky'ego, a jednak kibicowałam mu w jego zmaganiach z rzeczywistością, nie tracąc nadziei, że w końcu zmierzy się z bajzlem, w który przekształciło się jego życie. Bo Corky ma niemało problemów. Kłótnia z kochanką, która okazuje się cwańsza od niego. Problemy z urzędem skarbowym i pieniądze, których nie ma, a które powinien szybko zgromadzić. Kłopoty z byłą żoną i pasierbicą, którą zresztą Corky jest niezdrowo zainteresowany. I do tego wszystkiego sprawa śmierci młodej kobiety, w którą Corky się wplątuje. Marilee Plummer była Murzynką, koleżanką jego pasierbicy, ambitną dziewczyną krążącą po orbicie lokalnych polityków. Popełniła samobójstwo po tym jak oskarżyła jednego z radnych miejskich o brutalny gwałt. Wiecznie narąbany Corky przypadkiem odkrywa dziwne powiązania dziewczyny i zaczyna się zastanawiać czy jej śmierć na pewno była samobójstwem, czy może ma związek z ciemnymi sprawkami jego przyjaciół, którzy nagle przestają mu się wydawać tak uczciwi i sympatyczni jak dotychczas.


"Po to żyłem" to bardzo szczegółowy zapis kilku dni z życia mężczyzny. Nie ma tam szybkiej akcji, a jednak książkę czyta się z dużym zainteresowaniem. Narracja w trzeciej osobie płynnie przechodzi w pierwszoosobową, co daje ciekawy efekt. To także bardzo żywy, interesujący obraz niewielkiego miasta - wraz z bohaterem odwiedzamy podejrzane spelunki, elitarny klub sportowy, mieszkania w kiepskich dzielnicach i restauracje, do których lepiej nie wchodzić. To także obraz polityki na lokalnym szczeblu, gdzie z jednej strony mamy polityczną poprawność, a z drugiej z trudem ukrywany rasizm. Corky, mający się za oświeconego liberała, jest w gruncie rzeczy pełen uprzedzeń, co ujawnia się choćby w jego rozmowach z żydowskim księgowym.

To pierwsza powieść, w której zupełnie nie denerwowały mnie zdania na dwie strony, co jest dla mnie dowodem na pisarski geniusz Oates:) Ale spokojnie, tych długaśnych zdań nie jest wiele...

Nie wiem co pozwoliło Oates na stworzenie tak szczegółowego portretu mężczyzny w średnim wieku, ale dla mnie jest to portret bardzo wiarygodny. Czytając, odczuwałam całą gamę emocji - irytację, odrazę, sympatię, litość, współczucie, pobłażanie, rozbawienie. Trochę kojarzyła mi się ta książka z "króliczą trylogią" Updike'a, nie z powodu treści tylko właśnie przez sposób traktowania głównego bohatera i podobne emocje, które wyzwalał w czytelniku.


Świetna książka, którą warto przeczytać. Może kiedyś Muza ją wznowi, a tymczasem szukajcie na allegro albo w bibliotekach. Bardzo polecam.


poniedziałek, 6 września 2010

Sebastian Fitzek - "Makabryczna gra"


Jedną z berlińskich stacji radiowych odwiedza grupka słuchaczy. To zwycięzcy konkursu, w którym nagrodą jest wycieczka po studiu. Rzecz zapowiada się sympatycznie i miło dopóki jeden z uczestników wycieczki nie wyciąga broni i nie oznajmia, że od tej pory wszyscy są jego zakładnikami. Co godzinę porywacz, Jan, będzie dzwonił do przypadkowych osób - jeśli odbiorą telefon wygłaszając odpowiednią formułkę, ocalą życie jednej osoby. Jeśli nie - jeden z zakładników zginie.


Tak zaczyna się "Makabryczna gra", całkiem zgrabny thriller według opisu na okładce, a według mnie - niezła książka sensacyjna. Śledzimy zarówno sytuację w studiu, jak to co dzieje się po drugiej stronie barykady, czyli pracę policji i jednostki antyterrorystycznej. Poznajemy główną bohaterkę - policyjną negocjatorkę Irę, której życie osobiste jest taką katastrofą, że kobieta zamierza popełnić samobójstwo.


A czego chce Jan? Żąda, by Ira odnalazła jego narzeczoną. Tyle tylko, że według oficjalnych dokumentów nie żyje ona od ośmiu miesięcy... Co w tej sytuacji zrobi Ira? Czy Jan jest groźnym psychopatą, czy tylko zdesperowanym facetem, który chce, by jego życie wyglądało jak dawniej? Do czego jest w stanie posunąć się człowiek, który nie ma nic do stracenia? I wreszcie - czy naprawdę rzeczy są takimi, na jakie wyglądają? Komu można ufać, a kto jest ukrytym wrogiem?


Zgrabnie skonstruowana intryga, żywe, dobre dialogi, szybka akcja. Czytanie książek Fitzka kojarzy mi się z oglądaniem dobrego filmu sensacyjnego, przyjemna rozrywka. "Terapia" podobała mi się trochę bardziej, tu zabrakło mi mocnego uderzenia na zakończenie, ale "Makabryczna gra" jest naprawdę dobra w swoim gatunku. Polecam.

czwartek, 2 września 2010

Joanna Chmielewska - "Byczki w pomidorach"


Kiedy chodziłam do drugiej czy trzeciej klasy podstawówki przenieśliśmy się do dużego domu na wsi. Poprzedni właściciele wyemigrowali do Kanady, porzucając dom z pełnym wyposażeniem oraz wypchaną książkami biblioteką. Tak trafiłam na pierwszą w moim życiu książkę Joanny Chmielewskiej, a był to "Nawiedzony dom". Pamiętam, że było wtedy lato i czytałam ten specyficzny kryminał z wypiekami na twarzy, bujając się w hamaku rozwieszonym między drzewami w sadzie.

Pokochałam wtedy Chmielewską całym sercem i była to miłość trwająca latami. Mam większość książek pisarki, przestałam je kupować dopiero pod koniec lat 90-tych, kiedy Chmielewska wyraźnie zaczęła tracić formę. Przeczytałam jeszcze kilka jej nowszych książek, ale to już nie było to. Ani bohaterowie, ani język, ani poczucie humoru nie umywały się do tego co Chmielewska serwowała czytelnikowi w swoich starszych powieściach.


"Byczki w pomidorach" rzuciły mi się w oczy podczas niedawnych zakupów w hipermarkecie i postanowiłam dać pisarce i sobie jeszcze jedną szansę. Zachęciło mnie to, że Chmielewska osadziła akcję w przeszłości, niedługo po wydarzeniach opisanych we "Wszystko czerwone" i wróciła do starych, lubianych bohaterów. Znów spotykamy roztargnioną Alicję, przez której dom przewalają się tabuny gości i Joannę, która jak zawsze ma sercowe dylematy. Tym razem Alicja gości "z polecenia" irytującą parę z Polski. On gada jak najęty i mądrzy się na każdy temat, ona milczy i leczy kontuzję po wypadku. Któregoś dnia on nie wraca z wycieczki po okolicy i całe towarzystwo rozpoczyna poszukiwania.


I choć "Byczki" są o niebo lepsze od ostatnich książek Chmielewskiej to i tak są ledwie popłuczynami po tym, co mnie kiedyś w jej książkach tak ujmowało.

Akcja toczy się leniwie i niemrawo, zbrodnia, kiedy już w końcu zostaje popełniona, nie jest zaskakująca i właściwie zepchnięta jest na drugi plan, podczas gdy na pierwszym znajduje się picie kawy i jedzenie posiłków.


Jeśli ktoś nie zna książek Chmielewskiej to ta lektura raczej nie zachęci go do jej twórczości. A jeśli zna jej dawne dokonania - będzie tak samo rozczarowany jak ja.

Do tego jeszcze okładka woła o pomstę do nieba, żenująca grafika wygląda jak zrobiona przez nastolatka odkrywającego Photoshopa.

Generalnie - jest lepiej niż w ostatnich powieściach pisarki, ale to nie znaczy, że jest dobrze. Chyba czas pogodzić się z tym, że takiej Chmielewskiej jak z czasów "Lesia" już nie będzie.