poniedziałek, 25 listopada 2013

Joyce Carol Oates - "Zabiorę cię tam"



Stęskniłam się za powieściami Joyce Carol Oates. Na szczęście mam na półce jeszcze kilka nieprzeczytanych, więc mogłam szybko tę tęsknotę ukoić.

"Zabiorę cię tam" to kobiecy portret w trzech odsłonach. Pierwsza część to opis studenckiego życia bezimiennej bohaterki. Uboga, wycofana, piekielnie zdolna i inteligentna narratorka uchodzi na uczelni za dziwadło. Zaproszenie do jednego ze studenckich stowarzyszeń jest dla niej spełnieniem marzeń o przynależeniu do czegoś, o posiadaniu sióstr, których nigdy nie miała, o byciu akceptowaną. Korporacyjne siostry okazują się jednak pustymi i okrutnymi osobami, które od bohaterki oczekują tylko pisania za nie prac zaliczeniowych. 
Druga część dotyczy czasu bezpośrednio po opuszczeniu stowarzyszenia Kappa Gamma Pi i koncentruje się na skomplikowanej relacji dziewczyny z czarnoskórym, starszym studentem. I tutaj jednak bohaterka Oates nie znajdzie ciepła ani miłości. Związek - niezwiązek z szorstkim Vernorem przynosi jej wyłącznie cierpienie i doprowadza na skraj psychicznego i fizycznego wyczerpania.
W ostatniej, najkrótszej części powieści, towarzyszymy bohaterce w odnajdywaniu własnej drogi. To przede wszystkim opis spotkania po latach z umierającym ojcem, człowiekiem, który nigdy nie był czuły ani wylewny, a pewnego dnia po prostu zniknął. Teraz jego czas się kończy, w ostatnim stadium choroby nowotworowej nie jest w stanie nawet mówić, a nasza bohaterka ma zakaz patrzenia na jego wyniszczoną twarz i ciało. Dni spędzone z nim, tak naprawdę jedyne, jakie były jej dane, są więc dla bezimiennej narratorki głównie monologami jakie wygłasza, odwrócona tyłem do ojca. Są też swoistym zamknięciem przeszłości. Kiedy chory człowiek w końcu umiera, młoda kobieta wreszcie czuje siłę, by zmierzyć się z dorosłością.

Bardzo wnikliwy (zresztą - czy Oates potrafiłaby napisać cokolwiek powierzchownie?), dotykający duszy portret kobiety odrzuconej od zawsze i przez wszystkich, bez oparcia w rodzinie, partnerze czy przyjaciołach. Studium wrażliwej psychiki i osobowości rozpaczliwie poszukującej akceptacji. Bohaterka budzi współczucie, ale i irytację, kiedy czytamy jak pozwala sobie wchodzić na głowę. Na końcu jest jednak nadzieja - słabość zostaje zastąpiona rodzącą się siłą, poszukiwanie akceptacji na zewnątrz zdaje się przeradzać w samoakceptację, a przyszłość wygląda co najmniej obiecująco. 
I tym razem Joyce Carol Oates mnie nie rozczarowała.

środa, 20 listopada 2013

Attila Bartis - "Spokój"



"Napięta atmosfera rodzinnej psychodramy" - ten fragment okładkowego opisu dość dobrze oddaje klimat powieści Attili Bartisa. Główny bohater, a przy tym narrator, dzieli budapesztańskie mieszkanie z matką, niegdysiejszą gwiazdą teatru, która nie opuszcza mieszkania od piętnastu lat po tym, jak rządowi urzędnicy zrujnowali jej karierę w odwecie za ucieczkę córki na Zachód. Kobieta żyje wspomnieniami o latach dawnej świetności, a jej jedynym łącznikiem ze światem jest syn, początkujący pisarz, o osobowości równie pokręconej jak wyalienowana mamusia. 
Jądrem powieści jest toksyczna, ocierająca się o kazirodztwo relacja matka - syn, a także związek głównego bohatera z piękną Eszter, przesycony wielkimi emocjami i seksem, który jednak zamiast spodziewanego ukojenia dostarcza kolejnych graniczących z patologią sytuacji. Gdzieś na drugim planie przewija się jeszcze postać siostry narratora, utalentowanej skrzypaczki, której wyjazd pogrzebał resztki normalności w domu rodziny Weerów. Tłem całej historii są natomiast przemiany ustrojowe - niby nie pisze się o nich wprost, a główną sceną jest mieszkanie w kamienicy, ale gdzieś w tle wciąż pojawiają się wzmianki pozwalające czytelnikowi na osadzenie opowieści Bartisa w bardzo konkretnych ramach czasowych.

"Spokój" to po pierwsze studium toksycznych związków, po drugie rzecz o samotności nie do przezwyciężenia, a na jakimś poziomie także punkt wyjścia do rozważań o naturze zła.

Świetnie napisane, gęste od ciężkich emocji, poruszające. Moja cyniczna, pesymistyczna dusza czuje się po tej lekturze wielce zadowolona. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Wojciech Tochman - "Eli, Eli", fotografie Grzegorz Wełnicki



Kolejna mocna książka Wojciecha Tochmana, tym razem o życiu w slumsach Manili. Rozdziały rozpoczynają się zdjęciami mieszkańców Onyksu, co stanowi punkt wyjścia do opowieści o kolejnych bohaterach. Poznajemy beznadziejne historie ludzi, którzy nie mają nic, a przede wszystkim nie mają nawet marzeń o innym życiu - kto bowiem rodzi się w slumsach, w slumsach umiera. Brud, choroby, nędza. Dzieci bez rodziców, bite i gwałcone kobiety, zaćpani mężczyźni. Znajdzie się też cyniczny cwaniaczek organizujący wycieczki dla białych turystów pod hasłem "true Manila". Wszyscy są zadowoleni - nędzarze, którzy dostaną puszkę sardynek albo butelkę wody, cwaniak, który ostatecznie wyciągnie od turystów jakąś kasę, a najbardziej może właśnie ten turysta. Z poczuciem, że oto dotknął prawdziwego, filipińskiego życia pstryknie kilka fotek i wróci do swojego europejskiego domu dumny z pomocy, jakiej udzielił biednym, brudnym sierotom.

I chyba właśnie nie losy mieszkańców Onyksu tylko ten podział na dobrych, zachodnich nas i biednych, brudnych ludzi ze slumsów jest prawdziwym tematem tej książki. Są tu pytania o naszą moralność. Co właściwie sobie myślimy kiedy pstrykamy zdjęcie umorusanej dziecięcej buzi albo kalekiemu mężczyźnie? Dlaczego nie pytamy fotografowanego o zgodę? Co w nas potem zostaje, czy w ogóle coś? Czy czasem nie jest tak, że ta wstrząsająca, posunięta do granic nędza właściwie w ogóle nas nie obchodzi? Wracamy z kolejnej wycieczki zadowoleni, że mamy "prawdziwe" fotki, które możemy pokazać znajomym. A co z ludźmi ze zdjęć, kim są, dlaczego ich życie tak wygląda, o czym marzą - to nas, ludzi Zachodu w ogóle nie obchodzi. Nie wiemy nawet jak mieli na imię. Pstryk, pstryk i idziemy dalej.

Autora "Eli, Eli" różni od nas to, że ma więcej czasu. Może spędzić tydzień, miesiąc, pół roku wśród swoich bohaterów, może (a przede wszystkim chce) ich poznać, może dzięki temu opowiedzieć nam ich historie. Ale Tochman nie ma złudzeń - doskonale wie, że książka, która dzięki temu powstanie zapewni mu dochód, zarobi także wydawca, drukarnia, dystrybutor. Z niczym zostaną tylko bohaterowie tej opowieści.
Są więc pytania o granice, o to czy wolno nam w ogóle wchodzić w tak absurdalnie niesymetryczną relację, okradać kogoś z prywatności nie dając nic w zamian. Odpowiedzi musimy poszukać sami, jeśli oczywiście mamy na to ochotę.

"Eli, Eli" różni od innych książek Tochmana po pierwsze język. Trochę niechlujny, brudny, czasem wulgarny, taki jak surowa rzeczywistość Onyksu. Po drugie - fotografie Grzegorza Wełnickiego, które nie tyle są dopełnieniem opowieści co opowieściami same w sobie. Sama nie wiem czy w głowie dłużej siedziały mi historie bohaterów czy pięknie skomponowane, perfekcyjnie oświetlone i wystylizowane zdjęcia.

Pytania, brak odpowiedzi i dużo materiału do przemyśleń. Zdecydowanie warto przeczytać.


czwartek, 7 listopada 2013

Jonathan Safran Foer - "Strasznie głośno, niesamowicie blisko"



Niezwykła powieść o niezwykłym chłopcu. Oskar ma 9 lat, jest bardzo inteligentny i wrażliwy, stale rozmyśla nad nowymi wynalazkami, które mają ulepszyć świat, projektuje biżuterię, interesuje się fizyką i przyrodą, a w wolnych chwilach pisze listy do znanych ludzi, z którymi chciałby współpracować. Spokojny, beztroski i bezpieczny świat Oskara ulega zniszczeniu, gdy w zamachu na WTC ginie jego  ojciec - największy autorytet i przyjaciel chłopca, źródło odpowiedzi na wszystkie pytania, towarzysz i inicjator arcyciekawych zabaw.
Od tej pory Oskar żyje w ciągłym strachu. Boi się między innymi metra, samolotów, mostów, ludzi w turbanach i jazdy windą. Gorsza od tych wszystkich strachów jest jednak tęsknota za ukochanym tatą, a przede wszystkim brak wiedzy na temat sposobu, w jaki zginął - ciała bowiem nie odnaleziono, a na cmentarzu pochowano pustą trumnę.

Pewnego dnia w domowym gabinecie chłopiec znajduje kopertę z napisem "Black", a w niej tajemniczy klucz. Przekonany, że to jedna z zagadek, które wymyślał dla niego ojciec, Oskar postanawia odnaleźć wszystkie osoby o nazwisku Black żyjące w Nowym Jorku. Ma nadzieję, że któraś z nich zbliży go w jakiś sposób do taty. Tak rozpoczyna się wielomiesięczna wędrówka po mieście, w trakcie której Oskar pozna wiele interesujących osób, często tak samo smutnych i bezradnych wobec losu, jak on sam. Równolegle z przygodami Oskara poznajemy historię jego dziadków i ich skomplikowanej, nieszczęśliwej miłości.

Bardzo poruszająca książka o oswajaniu się ze stratą i o wytrwałym, upartym poszukiwaniu. Choć nie przepadam za książkami z dziećmi w roli głównych bohaterów, to małego Oskara polubiłam już od pierwszych stron. Może dlatego, że nie jest (o dziwo!) irytującym mądralą, a może z powodu delikatnej czułości, z jaką opisuje go autor. 
Podobała mi się także historia dziadków i postać mamy Oskara, która gdzieś na drugim planie na swój cichy, subtelny sposób próbuje sobie radzić ze stratą męża i szuka sposobu, by pomóc ukochanemu synowi.
Dobrze napisana powieść, momentami chwytająca za gardło i bardzo wzruszająca, a jednak daleka od powierzchownego, łatwego sentymentalizmu. Cieszę się, że ją przeczytałam.

wtorek, 5 listopada 2013

Shulamit Lapid - "Krew mojej konkubiny"


Shulamit Lapid rozkochała mnie w sobie dość mocno "Gazetą lokalną" - kryminałem z początkującą reporterką w roli detektywa. "Krew mojej konkubiny" trafiła w moje ręce wiele miesięcy później i oto miłość odżyła. 
Lizzi Badihi jest młoda, nieprzesadnie (we własnym mniemaniu) urodziwa, ma ekscentryczną rodzinę i milion obowiązków zawodowych. Nie musi już wprawdzie bywać absolutnie wszędzie, ale wciąż musi trzymać rękę na pulsie wydarzeń w Beer Shewie. Przypadek sprawia, że Lizzi zostaje wplątana w sprawę śmierci młodej dziewczyny związanej z gwiazdą izraelskiej muzyki pop. Okazuje się, że zabójstwo młodej Diny łączy się ze skorumpowanym środowiskiem finansowych i politycznych elit miasta, a także zahacza o byłego wykładowcę Lizzi. Nasza reporterka dzielnie dąży do rozwiązania kryminalnej zagadki, której korzenie sięgają dalekiej przeszłości.
Bardzo przyzwoity kryminał, ale tym, co mi się najbardziej podobało były opisy codziennego życia i przyznaję, że czytałam tę książkę trochę jak przewodnik po realiach współczesnego Izraela. 
Główna bohaterka to typ postaci, w których zakochuję się błyskawicznie - postrzelona, energiczna, niezłomna w poszukiwaniu odpowiedzi, a przy tym lekko niezdarna i strzelająca gafy. Słowem - trudno mi uwierzyć, że można nie pokochać Lizzi Badihi. 
Szczerze polecam książki pani Lapid z przygodami Lizzi, nie tylko wielbicielom kryminałów.