środa, 28 listopada 2012

Alicia Gimenez - Bartlett "Węże w raju"



Szwedzkie kryminały bywają fajne, a niektóre nawet bardzo, ale to seria książek Alicii Gimenez -  Bartlett jest dla mnie absolutnie bezkonkurencyjna. Uwielbiam parę głównych bohaterów, policyjnych detektywów Petrę Delicado i Fermina Garzona. Intryga kryminalna zawsze jest dla mnie mniej istotna niż uszczypliwe rozmowy i przekomarzanki tej dwójki.

W "Wężach w raju" moja ulubiona pani inspektor i jej podwładny muszą rozwiązać sprawę morderstwa popełnionego na luksusowym osiedlu położonym na przedmieściach Barcelony. Nie napawa to Petry wielkim zadowoleniem - dopiero wróciła z urlopu w spokojnej Szwecji, a już wpada w wir wytężonej pracy. W dodatku Garzon dziwnie się zachowuje, a szef policji szaleje w związku ze zbliżającą się wizytą papieża, któremu należy zapewnić odpowiednią ochronę. 
Prowadzone dochodzenie stopniowo ujawnia, że mieszkańcy idyllicznego, luksusowego osiedla niewiele mają wspólnego ze zgranym, zaprzyjaźnionym ze sobą towarzystwem, jakim początkowo się wydają. Każdy tu coś ukrywa, każdy ma coś na sumieniu, śledztwo idzie jak po grudzie, a Petra nie tylko musi pilnować Garzona, który znów wpakował się w kłopoty, ale i użerać się z watykańskim kardynałem, który najwyraźniej ma misję nawrócenia jej na katolicyzm.

Jak zwykle u Gimenez - Bartlett mnóstwo w tej książce humoru słownego i sytuacyjnego, a dialogi Petry i Fermina to po prostu perełki. Doskonała rozrywka, lektura idealnie odprężająca. 

poniedziałek, 5 listopada 2012

Khaled Hosseini - "Tysiąc wspaniałych słońc"



Doskonały przykład prozy popularnej, a przy tym niegłupiej, dobrze napisanej, wciągającej i nie o niczym.
Urodzony w Afganistanie, lecz przez większą część życia mieszkający w Europie i USA Hosseini wraca w swych książkach w rodzinne strony i opisuje tamtejszą rzeczywistość trochę z perspektywy człowieka Zachodu.

Bohaterkami "Tysiąca wspaniałych słońc" są dwie kobiety żyjące w Kabulu. Mariam i Lajla, w różnym wieku, z różnych środowisk, zostają żonami tego samego męża. Mariam to nieślubne dziecko wydane pospiesznie za mąż po śmierci matki, Lajla zaś zostaje ranna po wybuchu bomby, która zabija jej kochających rodziców i trafia pod opiekę sąsiadów - Mariam i jej okrutnego męża Raszida. Czas, w którym Raszid postanawia uczynić z Lajli swoją drugą żonę splata się z rozpoczęciem rządów talibów i diametralną przemianą życia afgańskiego społeczeństwa. Początkowa wzajemna niechęć Mariam i Lajli stopniowo przeradza się najpierw w ostrożną przyjaźń, potem w głęboką zażyłość. W kraju ogarniętym szaleństwem, w domu rządzonym przez okrutnego, brutalnego Raszida, kobiety stają się dla siebie jedyną rodziną, oparciem i ucieczką przed wszechobecną przemocą.
Jest to opowieść o zaufaniu, bliskości i o sile, rodzącej się w człowieku, który przez lata funkcjonuje jako bezwolna ofiara.

Pięknie napisana, wzruszająca książka, jednak nieco zbyt hollywoodzka. Pamiętam wrażenie jakie zrobiło na mnie czytane już dość dawno temu "Bezowocne czytanie" - podobna tematyka, ale powieść jakby bliżej życia, w nieokreślony sposób prawdziwsza, na pewno boleśniejsza i bardziej przejmująca. "Tysiąc wspaniałych słońc" jest trochę jak scenariusz do amerykańskiego filmu - cokolwiek stanie się po drodze i tak wiadomo, że wszystko dobrze się skończy.
Nie zmienia to faktu, że jest to dobra literatura, bardzo przystępnie napisana i myślę, że dla kogoś kto po raz pierwszy czyta rzecz o tamtejszych realiach, może być wstrząsająca.

czwartek, 1 listopada 2012

Camilla Läckberg - "Księżniczka z lodu"



Kryminalna saga autorstwa Camilli Läckberg jest, zdaje się, bardzo popularna w naszym kraju. A ponieważ lubię kryminały i Szwecję to w końcu i ja postanowiłam zapoznać się z przygodami głównej bohaterki. 

W niewielkim, szwedzkim miasteczku Erika, autorka publikacji biograficznych, próbuje ukończyć kolejną książkę, a przy okazji dochodzi do siebie po śmierci rodziców. Senną, spokojną atmosferę kolejnych dni mąci niespodziewana tragedia - oto we własnym mieszkaniu zostaje znaleziona martwa kobieta, przyjaciółka Eriki z dzieciństwa. Choć początkowo wszystko wskazuje na samobójstwo szybko okazuje się, że w grę wchodzi zbrodnia. Erika zapragnie odkryć jej motywy i sprawcę, a pomagać jej w tym będzie Patrik, miejscowy policjant od lat zakochany w pisarce.

Nie jest to typowy kryminał - jak na mój gust zdecydowanie za dużo tu wątku romansowego, niespecjalnie też ciekawiły mnie twórcze zmagania Eriki. W ogóle główna bohaterka nie przypadła mi do gustu, wydała mi się płaska, raczej bezbarwna i mało interesująca.
Sam wątek kryminalny jest natomiast całkiem ciekawy, a książkę czyta się szybko i z przyjemnością. Trochę za dużo tu schematów - jak czyjś mąż jest draniem to na maksa, a arogancki komisarz nie mógłby już chyba być bardziej obleśny i przerysowany. Ale ponieważ nie jest to literatura ambitna, a w dodatku debiut, można na to przymknąć oko. 

Generalnie nie jestem tą książką zachwycona, ale i nie żałuję spędzonego z nią czasu i właściwie chętnie przeczytam kiedyś kolejny tom sagi. Ot, przyzwoita rozrywka, choć bez fajerwerków.

czwartek, 25 października 2012

Cormac McCarthy - "Dziecię boże"



Och, jak ja lubię te mroczne, pokręcone światy Cormaca McCarthy'ego. Jak dotąd nie zawiodła mnie żadna z jego książek i nie inaczej rzecz ma się z "Dziecięciem bożym".
Tym razem McCarthy serwuje nam opowieść o Lesterze Ballardzie, prymitywnym, niesympatycznym typku stopniowo pogrążającym się w szaleństwie. Ballard to społeczny wyrzutek, żyjący najpierw w rozsypującej się chacie, potem w jaskini, człowiek bez pracy, bez rodziny, bez towarzyskich kontaktów, którego egzystencja sprowadza się do zaspokajania najbardziej pierwotnych instynktów. 

Po kilku książkach pisarza przywykłam już do jego oszczędnego, precyzyjnego języka, ale wciąż robi on na mnie wielkie wrażenie. Przerażające, ohydne uczynki Lestera autor opisuje jakby bez emocji, zupełnie jakby je relacjonował, natomiast zupełnie odpuszcza ocenianie swojego bohatera i dociekanie dlaczego tak się stało, co sprawiło, że Lester stał się taki a nie inny. To sprytny zabieg - nie podając niczego na tacy, McCarthy w pewnym sensie wymusza na czytelniku zastanowienie się nad losami Ballarda. Czy winny jest on sam, czy może jakaś część jego zbrodni obciąża społeczeństwo, które wyrzuciło Lestera poza swój nawias?  

Precyzyjne, wyważone sprawozdanie z kolejnych uczynków bohatera sąsiaduje z pięknymi, soczystymi opisami przyrody, jakby podkreślając, że chłód leśnego strumienia i rozgwieżdżone niebo są takie same i dla obłąkanego mordercy, i dla jego praworządnych sąsiadów. Jest tu też charakterystyczne dla prozy McCarthy'ego zawieszenie poza miejscem i czasem - trudno powiedzieć gdzie i kiedy rozgrywa się akcja powieści, może to być tak samo początek XX wieku, jak jego schyłek - ale uniwersalność historii w ogóle ustalania takich ram nie wymaga. Są także odwołania do Biblii i Boga, który jak zwykle u pisarza jest okrutnym, złośliwym bóstwem, starotestamentowym sadystą czerpiącym perwersyjną przyjemność z bawienia się swoimi ludzkimi marionetkami.

Moja rozkochana w dusznej, ciężkiej atmosferze książek pisarza czytelnicza dusza jest tą lekturą wielce uszczęśliwiona. Czytałam na jednym oddechu, a kiedy skończyłam, zapragnęłam więcej i więcej, i więcej.


poniedziałek, 15 października 2012

Michał Witkowski - "Drwal"



Dopóki w Polsce tworzą tacy pisarze jak Pilch, Witkowski, Stasiuk czy Masłowska za nic nie zgodzę się z tezą, że polska literatura współczesna jest beznadziejna. 

Reklamowany jako kryminał "Drwal" z kryminałem ma tak naprawdę niewiele wspólnego,  ani wielkiej intrygi, ani śledztwa specjalnie tu nie ma. Popularny pisarz Witkowski przyjeżdża oto późną jesienią do schowanej pod Międzyzdrojami leśniczówki, gdzie gości go poznany na facebooku fan, Robert. Pisarzowi przyświeca jeden cel - zbieranie materiałów do kryminału - a materiałem może być wszystko, i poznany pod sklepem żul (po witkowskiemu luj), i otumaniony psychotropami Robert, i tajemnicze historie sięgające czasów PRLu, które znienacka wychodzą na światło dzienne. Ta nędzna w gruncie rzeczy fabuła to dla Witkowskiego tylko pretekst do pokazania i obśmiania Polski klasy B i naszych narodowych przywar w ogóle. 

Witkowski obśmiewa wszystko i wszystkich, od rodzimych kurortów począwszy, poprzez hipsterów, lokalną kobietę sukcesu, która ze sprzątania w rządowym ośrodku awansowała do prowadzenia zapyziałej smażalni ryb, po siebie samego. A siebie nie oszczędza ani trochę, wyśmiewając i własną popularność i samouwielbienie, i słabość do podejrzanych typków spod spożywczaka i, wreszcie, swoje uzależnienie od leków.
Wszystko to napisane rewelacyjnym językiem, lekko, potoczyście, bez zadęcia, jakby stworzone po to by bawić nie tylko czytelnika, ale i dla przyjemności autora.

Nie jestem fanką polskiego wybrzeża, ale po lekturze "Drwala" odczułam dość pilną potrzebę spakowania plecaka i udania się do posezonowych Międzyzdrojów. Ot tak, żeby nawdychać się zapachu starego oleju w podrzędnej smażalni, kupić piwo w Netto, posiedzieć przy barze jedynego dobrego hotelu w towarzystwie jedynej po sezonie prostytutki i zapuścić się w zimny, nieprzyjazny las.

Jestem "Drwalem" absolutnie zachwycona, lektura tej książki była relaksem totalnym, szaloną jazdą bez trzymanki, zabawą i głośnym śmiechem.
Kto jeszcze prozy Michała Witkowskiego nie zna temu polecam zapoznanie się z tą pozycją. Na marginesie dodam jeszcze, że pisarzowi należą się brawa za wyjątkowo sprawne odpisywanie na wiadomości fanów wysłane przez facebooka. 
Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości co do "Drwala" - polecam, a nawet zalecam lekturę.

czwartek, 11 października 2012

Mario Vargas Llosa - "Miasto i psy"



Najpierw zaciekawiła mnie informacja na okładce - "pierwsze nieocenzurowane wydanie". Wzięłam to za chwyt reklamowy, bo co w końcu może być tak szokującego, że aż wymagało cenzurowania i cóż to "odcenzurowanie" może zmienić, jak wpłynąć na współczesnego czytelnika, którego ze wszystkich stron otacza mentalny turpizm, przemoc i taniocha.
I nie czuję się po lekturze tego nieokrojonego wydania "Miasta i psów" zaszokowana, ale na pewno jestem tą książką w jakiś sposób dotknięta, i choć przeczytałam ją już kilka tygodni temu, to wciąż o niej myślę, a to w mojej prywatnej skali oceniania zawsze oznacza, że miałam do czynienia z dobrą literaturą.

Llosa, opierając się na swoich własnych, młodzieńczych doświadczeniach, opisuje zamknięty świat wojskowej szkoły dla chłopców. Poszarpana, nierówna narracja pozwala nam przyjrzeć się temu światu z perspektywy kilku osób. Największy szkolny zabijaka Jaguar, Poeta, który w brutalnej społeczności znajduje sobie miejsce jako ten, który na zamówienie pisze erotyczne nowelki i miłosne listy, wrażliwy Niewolnik, który staje się ofiarą pozostałych uczniów i porucznik z poczuciem misji. W powieści Llosy aż kotłuje się od skomplikowanych międzyludzkich relacji i emocji. Można ją czytać jako opowieść o brutalnej, wojskowej fali, można jako przypowieść o upadku moralności i rodzinnych więzów. 

Pod pretekstem opowieści o bolesnych, brutalnych rytuałach i dorastaniu autor bierze na warsztat szeroko pojmowane społeczeństwo. Zastanawia się nad wpływem otoczenia na kształtującą się dopiero osobowość, nad zaufaniem jakim obdarzamy autorytety, które następnie okazują się tego zaufania zupełnie niewarte, wreszcie mierzy się Llosa z południowoamerykańskim kultem macho.

Świat w tej powieści to beznadziejne, przerażające miejsce. Wzniosłe, szlachetne slogany reklamujące szkołę wojskową okazują się fasadą, za którą siedzą znudzeni, niespełnieni oficerowie zainteresowani tylko przestrzeganiem absurdalnego regulaminu oraz sławieniem dobrego imienia szkoły.  Nie ma tu miejsca na uczciwość i przyzwoitość, a wstydliwe sprawki zamiata się pod dywan. 
Dla mnie najbardziej wstrząsające były w tej lekturze dwie kwestie. Pierwsza to moment kiedy uświadomiłam sobie, że brutalni, odpychający i wulgarni kadeci to tak naprawdę dzieci. I druga, kiedy dotarło do mnie jak wygląda rodzina w powieści Llosy, i jak w gruncie rzeczy niewiele różni się od zimnego, regulaminowego życia w szkole. 

Jest to lektura wymagająca skupienia i zastanowienia. Niełatwa w odbiorze - poszarpana narracja, przeskakiwanie od wątku do wątku, pozorny chaos, a także sama fabuła czynią z niej rzecz wymagającą pełnego oddania. 
Ale jest tego zdecydowanie warta. Mocna rzecz.


czwartek, 27 września 2012

Rosamund Lupton - "Potem"



Słyszałam wiele dobrego o książkach Rosamund Lupton i faktycznie, po lekturze "Potem" jestem w stanie dołączyć do grona zadowolonych czytelników.
Ten interesująco skonstruowany thriller koncentruje się na historii wypadku, który spotyka nastoletnią Jenny. Oto podczas corocznych, lokalnych zawodów w budynku szkoły wybucha pożar. Na ratunek Jenny biegnie jej matka, Grace, co kończy się tak, że obie kobiety lądują nieprzytomne w szpitalu walcząc o życie. Podczas gdy ich ciała pogrążone są w śpiączce, dusze (nie wiem jak to inaczej nazwać) swobodnie wędrują po szpitalu, obserwują cierpienie bliskich i próbują dociec jak doszło do wypadku. Im dalej brniemy w akcję tym jaśniejsze staje się, że pożar wcale nie był przypadkowy, a ludzie z otoczenia Grace i Jenny nie są tacy, jakimi się wydawali. 

Nie całkiem przemawia do mnie zabieg z prowadzącymi dochodzenie duszami kobiet, nie przepadam za opowieściami o wędrówkach poza ciałem i zwyczajnie w nie nie wierzę, ale sama fabuła jest na tyle ciekawa, że o dziwo niespecjalnie mi to przeszkadzało. Nie ma tu zgrzytów i przesadnego sentymentalizmu, opowieść poprowadzona jest gładko i składnie, są momenty zaskoczenia i umiarkowanych wzruszeń. Kryminalna zagadka jest tu tak samo ważna jak złożone relacje rodzinne, a obie płaszczyzny są jednakowo ciekawe dla czytelnika. Dobrze napisane, przyjemne w odbiorze. Szczerze polecam.

poniedziałek, 3 września 2012

Marlena de Blasi "Tysiąc dni w Orvieto"



O tym, że "Tysiąc dni w Orvieto" jest najsłabszą częścią  trylogii Marleny de Blasi dowiedziałam się niestety po fakcie, ale chyba już nie mam ochoty sprawdzać jak na jej tle wypadają pozostałe części. Nastawiona byłam, mimo swej niechęci do czytadeł, bardzo dobrze -  rzucić wszystko, zmienić swoje życie i zamieszkać w obcym kraju, to brzmi przecież świetnie (nawet pomimo faktu, że motyw ten jest w literaturze zgrany do granic możliwości).

Książka jest czymś na kształt zapisków doświadczeń samej pisarki, autorki książek kulinarnych, która zakochała się we Włochu i w samej Italii i postanowiła związać z nią swoje życie. Etap zakochania i spektakularnych zmian opisują, jak mniemam, wcześniejsze tomy, ten traktuje o poszukiwaniach własnego domu i zapuszczaniu korzeni w urokliwym, choć niepozbawionym wad średniowiecznym miasteczku Orvieto. Nie jest to powieść, więc fabuły tu niewiele, jest za to sporo o poszukiwaniach tego właściwego domu (tu akurat w pełni autorkę rozumiałam), dziwnym podejściu Włochów do zobowiązań i terminów i, w końcu, o remontowaniu. 
Potrafię sobie wyobrazić zachwyt Marleny de Blasi miasteczkiem, jego nie całkiem przyjaznymi mieszkańcami i samym domem, rozumiem doskonale chęć odmiany życia i znalezienia spokoju, nie zmienia to jednak faktu, że to dość lichy materiał na książkę, która nie jest powieścią. Innymi słowy - wspomnienia autorki, choć pewnie drogie jej sercu i dla niej samej ważne, dla czytelnika nie są przesadnie interesujące. Gdzieś w tle pojawiają się wprawdzie ze dwie lub trzy ekscentryczne postaci o włoskim rodowodzie, lecz to za mało, by obronić całość. 
Po książce tego rodzaju spodziewałam się nie porywającej, szybkiej akcji, lecz ciepła, lekkości,uroku i oddania klimatu Włoch-  i niestety nie dostałam żadnej z tych rzeczy. 
Słowem, chęci miałam jak najlepsze, ale nie wyciągnęłam z "Tysiąca dni w Orvieto" zbyt wiele emocji.
W dodatku szukając informacji o autorce obejrzałam jej zdjęcia i muszę przyznać, że ta napompowana botoksem pani jest tak różna od obrazu swobodnej, naturalnej, odzianej w zwiewną spódnicę narratorki książki, że straciłam do niej całą sympatię.
Cóż, nie było to udane spotkanie.

piątek, 24 sierpnia 2012

Richard Yates - "Miasteczko Cold Spring Harbor"



Lubię książki Yates'a, pisane prostym językiem, czyta się to szybko i bez zgrzytów, a do tego zawsze dotykają życia na tyle wiarygodnie, że kupuję fabułę natychmiast.

Notka na okładce "Miasteczka Cold Spring Harbor" głosi, że to historia życia Evana. Z tym się zgodzić nie mogę - moim zdaniem to pierwsza książka Yates'a, w której nie ma jednoznacznie głównego bohatera i może dlatego najsłabsza. 
Jest to, w gruncie rzeczy jak zawsze u tego pisarza, opowieść o zmarnowanych nadziejach, nudnym, nijakim życiu i marzeniach pogrzebanych zanim jeszcze miały szansę stać się rzeczywistością.
Młody Evan, szkolny chuligan, którego największą pasją są samochody, żeni się, kiedy jego dziewczyna zachodzi w przypadkową ciążę. Małżeństwo (oczywiście) prędko się kończy, ale Evan szybko wikła się w kolejny związek, z dziewczyną poznaną w dość specyficznych okolicznościach. Nowy związek nie jest jednak dla Evana świadomie wybraną drogą, lecz raczej czymś, w co wpadł jakby mimochodem i co z automatu przekreśla jego marzenia o studiowaniu i samorozwoju. Przystojny, wygadany chłopak ląduje na marnej posadce, mieszka z teściową i szwagrem, wdaje się w romans z byłą żoną i generalnie wiedzie życie prowadzące donikąd. 

Tłem tej smutnej opowiastki są malownicze lata 40 - te, znerwicowane kobiety pijące zbyt dużo alkoholu i wyzierające ze wszystkich kątów widmo porażki. 

Czytałam już o niebo lepsze powieści Yates'a, "Miasteczko" traktuję jako wprawkę, rzecz czysto rozrywkową. Nie dostarcza zbyt wiele materiału do przemyśleń, ale i nie sprawia dotkliwej przykrości. Warto, lecz nie polecam zaczynać od tej książki znajomości z prozą Yates'a.

niedziela, 22 lipca 2012

Gregory David Roberts - "Shantaram"




Szukałam czytadła, które by mnie wciągnęło i proszę - wreszcie znalazłam. Uściślę jednak od razu - jeśli ta książka jest czytadłem to z górnej półki.

Australijczyk Lin, niegdyś pisarz, potem heroinista, wreszcie zbieg z nieźle strzeżonego więzienia, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości trafia do Indii. Fałszywy paszport, zerwane więzi, brak możliwości powrotu do rodzinnego kraju. Bombaj, mający być chwilowym schronieniem, od pierwszych chwil kradnie serce Lina i staje się jego domem na kilka lat. Na drodze bohatera pojawiają się przypadkowi ludzie, dzięki którym całe jego życie zyskuje sens. Świat Lina nie jest jednak miejscem spokojnej medytacji. To świat szemranych interesów, współpracy z mafią, pobytów w więzieniu i przepełnionych slumsów, które dają mu schronienie, przyjaźń i bezinteresowną miłość.
Uderzające jest to, jak bardzo Lin wsiąka w Bombaj - dzieje się to właściwie od pierwszych chwil po wyjściu z samolotu - i jak od razu oddaje miastu swoje serce.

"Shantaram" nazwałabym powieścią awanturniczą, zapisem bardzo barwnego życia. Tym, co odróżnia ją od innych książek z cyklu rzucił-wszystko-i-zamieszkał-w-odległym-kraju jest po pierwsze tło tego rzucenia, w tym przypadku wymuszone przez okoliczności, no i sam Bombaj został wybrany chyba nieco na ślepo. Po drugie nie ma tu całej tej wielce uduchowionej otoczki, której po prostu nie trawię - w "Shantaram" jasne jest od początku, że bohater raczej ucieka przed sprawiedliwością niż próbuje zgłębiać pokłady swej duchowości. A że ta ucieczka generuje kolejne przygody i wpędza go w inne kłopoty, to już inna sprawa.

Najciekawsze jest to, że autor oparł fabułę na własnych doświadczeniach. Oczywiście nie wiemy na ile zazębia się ona z rzeczywistością, ponieważ jednak dość często w trakcie lektury dopadała mnie myśl "no nie, to mało prawdopodobne", jestem skłonna uwierzyć, że Roberts spisał po prostu wszystko jeden do jednego. Nie od dziś wiadomo, że rzeczy teoretycznie najmniej możliwe, okazują się stuprocentową prawdą.

Książkę czyta się bardzo dobrze, są momenty, kiedy naprawdę solidnie wciąga. Dla mnie największym hitem są dialogi Lina z Prabakerem, z powodu angielszczyzny tego ostatniego tak absurdalnie zabawne, że nie sposób się głośno nie śmiać. Nie da się jednak ukryć, że Roberts wielkim pisarzem nie jest i kompletnie wykłada się na momentach, kiedy opisuje swoją ukochaną - peany na cześć jej ust przypominających płatki róż są po prostu kiczowate i boleśnie słabe. 
Niemniej "Shantaram" oceniam całkiem wysoko, a już na pewno taki opis Indii przemawia do mnie o wiele bardziej niż uduchowione zachwyty z bestsellerów typu "Jedz, módl się, kochaj".
W powieści Robertsa ujmuje mnie jego zachwyt codziennym życiem Bombaju i nie tylko wierzę autorowi, że w slumsach odnalazł spokój i szczęście, ale i trochę mu zazdroszczę i może sama bym tak chciała…?

Wierzę, że dla niektórych "Shantaram" jest powieścią kultową. Jeśli o mnie chodzi dostarczyła mi porządnej rozrywki na dobrym poziomie i jako bardzo dobre czytadło mogę ją z czystym sumieniem polecić.


niedziela, 1 lipca 2012

John Updike - "Uciekaj, Króliku"


Tyle jest książek, które już przeczytałam, a do których chciałabym wrócić. Ale czas. Czas ucieka, czas się kurczy jakoś podstępnie i niepostrzeżenie, a przy tym lista książek "do przeczytania" i kolejne stosiki rosną wciąż i wciąż, i jakoś szkoda dni na powroty do tego, co już znane.
No ale Updike to Updike, zasługuje na specjalne względy. Updike'a uwielbiam od zawsze, a cykl o Króliku to było moje pierwsze zetknięcie z twórczością tego pisarza. Zaowocowało dozgonną miłością, co tu dużo mówić, a mój powrót do przygód Królika po tylu latach tylko to potwierdza.

Harry Angstrom, od czasów liceum zwany Królikiem, niegdyś był dobrze zapowiadającą się gwiazdą szkolnej drużyny koszykówki. Świetny start zakończył się jednak przeciętnym lądowaniem i oto Harry finiszuje jako akwizytor w domu towarowym, obarczony nieciekawą żoną, małym dzieckiem i ciasnym domkiem na smętnym przedmieściu nie za dużej mieściny. Słowem - średnio się Królikowi w życiu powiodło. Punktem wyjścia dla powieści jest moment, kiedy i Harry dochodzi do tego samego wniosku i gdzieś między swoim nędznym mieszkaniem, a domem teściów, z którego ma odebrać syna, postanawia zdezerterować i rozpocząć nowe życie. Początkowo zuchwały, szybko traci rozpęd i mimo śmiałych planów nie ma dość sił, by wyjechać z rodzinnego miasta. Wiąże się z przypadkowo poznaną kobietą, rzuca pracę i  wciela w życie plan, na który wszyscy nieraz mamy dziką chęć - mieć wszystko gdzieś i niczym się nie przejmować.
Sprawa nie jest jednak taka prosta. Królik ma bowiem zobowiązania. Ktoś musi się zająć jego antypatyczną żoną w zaawansowanej ciąży, małym synkiem i utrzymaniem domu. W dodatku szybko okazuje się, że Ruth, nowa znajoma Królika, też oczekuje zaangażowania. Usiłujący uciec od wszystkiego, co kojarzy się z obowiązkiem, Harry sam stawia się w sytuacjach, które go z tym obowiązkiem konfrontują. Ma mgliste wyobrażenia na temat wolności, jest jednak zbyt słaby, by o nią zawalczyć. 
Z frazesem przygotowanym na każdą okazję Harry miota się między żoną, kochanką i własnym sumieniem, w rezultacie krzywdząc każdego kto chce się do niego zbliżyć.

Angstrom to bez wątpienia wybitnie irytująca postać - uciekająca, migająca się od odpowiedzialności, nie do końca wiedząca czego chce. Przyznać jednak trzeba, że i jego żona nie jest wiele lepsza i w zasadzie jej osobowość usprawiedliwia do pewnego stopnia działania Królika. 
Najbardziej wkurzające jest w bohaterze to, że nie dojrzewa. Dramatyczne wydarzenia, których jest częścią, nie prowokują go do przemyśleń nad swoim życiem. I nawet kiedy wydaje się, że to już ten moment, że wreszcie coś zrozumiał, kiedy czytelnik już prawie jest dumny z postępów jakie poczynił Harry, ten wykonuje spektakularny w tył zwrot i po raz kolejny robi to, co wychodzi mu najlepiej - ucieka.

Uwielbiam styl Updike'a, pełen ironicznych spostrzeżeń i zjadliwego humoru, uwielbiam jego pokręconych bohaterów - tu prym wiedzie Królik, ale jest też fantastyczna, drugoplanowa postać pastora, próbującego wyprowadzić Harry'ego na prostą. 
Powrót do tej lektury sprawił mi wiele radości i z przyjemnością przypomnę sobie pozostałe części przygód Królika. 
Polecam:)

środa, 13 czerwca 2012

Bill Bass, Jon Jefferson - "Trupia farma"



Blog mi kurzem zarasta, ale tyle się ostatnio działo,  dobrego i złego, że książki jakoś zeszły na drugi plan. Idzie jednak ku dobremu - mniej stresów, lepszy nastrój i chęć na nowe lektury. Będzie dobrze:)

Szok i odraza to uczucia, które towarzyszą chyba każdemu kto pierwszy raz zetknie się z wiedzą o istnieniu trupiej farmy. Jednym pewnie tak już zostaje, u innych przeradza się  w fascynację - ja należę do tych drugich. 
Na terenie należącym do Uniwersytetu Tennessee leżą ludzkie zwłoki w różnych stadiach rozkładu. Część z nich zakopano, część ułożono po prostu na trawie, inne umieszczono we wrakach samochodów albo w błocie. Badania nad tempem i przebiegiem rozkładu zwłok w zależności od tego gdzie i jak długo spoczywają są kluczowe dla rozwiązania zagadek wielu zbrodni, których sprawcy bez tego być może nigdy nie zostaliby ujęci.
Jak doszło do powstania najbardziej znanego Ośrodka Antropologii Sądowej, co kierowało jego założycielem i jak przez lata rozrastała się trupia farma - o tym wszystkim pisze jej twórca.

Książka ta jest fascynująca nie tylko dlatego, że Bass opowiada o konkretnych sprawach, w rozwiązaniu których pomagał. Historia życia samego autora jest tu równie ważna i choć stanowi tylko tło dla opowieści o farmie, to jest tak samo interesująca jak kolejne kryminalne zagadki.
Mimo poważnego tematu rzecz napisana jest lekko i dobrze się czyta. Szkoda tylko, że w książce zabrakło zdjęć - na szczęście w internecie można znaleźć sporo filmów dokumentalnych ilustrujących działalność Ośrodka.
Polecam:)


wtorek, 24 kwietnia 2012

Eduardo Mendoza - "Wyspa niesłychana"


Nie mam ostatnio siły ani ochoty na czytanie i pisanie. Czytam wprawdzie kilka książek naraz, ale wszystkie jakoś niemrawo, a i do napisania o tych, które już skończyłam nie mogę się zabrać. Nie wiem czy to wiosenne przesilenie czy po prostu zbyt dużo pracy, ale  od pewnego czasu trudno mi się skupić na lekturze. Mam nadzieję, że to stan przejściowy, który wkrótce minie.

Eduardo Mendoza to autor, który kojarzy się z szalonymi, absurdalnymi książkami, jak choćby absolutnie zwariowana "Przygoda fryzjera damskiego". Warto wiedzieć, że pisarz ma w swoim dorobku także sporo znacznie poważniejszych powieści. Moim zdaniem Mendoza, poważny czy zabawny, zawsze trzyma poziom - przynajmniej w przypadku tych jego książek, które dane mi było przeczytać.

"Wyspa niesłychana" to historia Fabregasa - dobrze sytuowanego mężczyzny, który pewnego dnia postanawia rzucić wszystko w diabły. Zostawia swoją firmę, pieczę nad interesami powierza adwokatowi, a sam pakuje walizki i zamienia rodzinną Barcelonę na Wenecję. 
Można by pomyśleć, że za takim krokiem coś się kryje, tymczasem nic z tego. Wenecja to dla Fabregasa miasto jak każde inne. Jej historia, zabytki czy mieszkańcy kompletnie go nie interesują. Mężczyzna spędza całe dnie w hotelowym pokoju, a kiedy już decyduje się pospacerować po mieście, jest zupełnie ślepy na jego urok.
Wszystko zmienia się gdy Fabregas poznaje tajemniczą kobietę, wenecjankę, która postanawia pokazać mu miasto od strony niedostępnej dla przeciętnego turysty. Maria Clara wzbudza w bohaterze fascynację rosnącą tym bardziej, im bardziej staje się jasne, że nie oczekuje od Fabregasa absolutnie niczego.

Gdybym miała wymienić najbardziej charakterystyczną cechę tej powieści, powiedziałabym, że jest nią niesamowicie wolne tempo. Przy czym nie oznacza to nudy, a raczej atmosferę przypominającą coś na kształt leniwego, trwającego godzinami snu. Nie umiem natomiast powiedzieć o czym jest ta książka. Jak na portret człowieka poszukującego siebie, zdecydowanie za mało tu przemyśleń głównego bohatera. Poznajemy Fabregasa obserwując jego, czasami bardzo dziwne, poczynania w Wenecji, nie wiemy natomiast co on sam o nich myśli. Nie jest też jasne, czy położenie, w którym ostatecznie znajduje się bohater jest dla niego szczęśliwym zakończeniem czy może kolejnym bagażem, który za chwilę zechce porzucić. 

Mam wobec tej książki mieszane uczucia - z jednej strony doceniam kunszt pisarski Mendozy, który naprawdę wie jak posługiwać się słowem, z drugiej zaś brakuje mi głębszego portretu psychologicznego Fabregasa i wyjaśnienia kierujących nim  motywów. 
Owszem, podobała mi się ta powieść, ale równocześnie mam wrażenie, że to najsłabsza z książek Mendozy, które dotąd przeczytałam.

środa, 11 kwietnia 2012

Urszula Dudziak - "Wyśpiewam wam wszystko"


Choć bardzo lubię jazz nie przepadam za formą tej muzyki prezentowaną przez Urszulę Dudziak. Sama artystka wydaje mi się natomiast bardzo interesującą osobą, lubię słuchać jej wypowiedzi, lubię na nią patrzeć - bije z tej kobiety jakaś pogoda ducha i pozytywna energia.


Książka "Wyśpiewam wam wszystko" to nie tyle autobiografia, co raczej zbiór wspomnień, anegdot, historyjek czasem zabawnych, a czasem poważnych - jak na przykład wtedy gdy wokalistka opowiada o zabiegu mastektomii, któremu musiała się poddać.

Są tu opowieści o początkach muzycznej kariery, o graniu "do kotleta" w gościnnej Szwecji, o początkach życia w Nowym Jorku, w małym mieszkaniu z karaluchami w roli współlokatorów. Autorka wspomina także swoje małżeńskie problemy i wielką miłość do Jerzego Kosińskiego. Prawdę mówiąc z tego ostatniego wątku mogłaby stworzyć osobną książkę - ilekroć opowiada o Kosińskim, nie tylko w tej publikacji, robi to tak pięknie, że naprawdę chwyta za serce. Jakiż to był związek! Ta relacja wybijającej się wokalistki z nieco zapomnianym pisarzem jest naprawdę fascynująca i widać, że dla Urszuli Dudziak najważniejsza, na całe życie.

W "Wyśpiewam wam wszystko" znajdziemy i inne znane nazwiska, w końcu Dudziak rzeczywiście miała okazję pracować z wybitnymi twórcami jazzu. Bardzo smakowite są te historyjki, szczególnie dla kogoś kto takiej muzyki słucha.


Książka jest bardzo ładnie wydana, na dobrym papierze, z mnóstwem zdjęć i dopracowana graficznie. Każdy z krótkich rodziałów rozpoczyna się od tytułu jakiejś piosenki - a gdy się je kojarzy to widać, że faktycznie pięknie komponują się z treścią poszczególnych wspomnień. Szkoda, że do książki nie dołączono płyty z tą muzyką, choć z drugiej strony i bez tego jest to pozycja dość droga.

Polecam (nie tylko wielbicielom muzyki Urszuli Dudziak) tę przyjemnie napisaną opowieść o barwnym życiu interesującej kobiety.


poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Austin Wright - "Tony i Susan"


Choć okładkowy slogan obwieszczający, że książka Austina Wrighta to "zapomniane arcydzieło literatury" podziałał na mnie jak płachta na byka, to jednak się przemogłam i kupiłam tę chwaloną wszędzie powieść.

Z tym arcydziełem to moim zdaniem przesada, ale na pewno jest to książka dobra, przemyślnie skonstruowana, świetnie napisana i bardzo wciągająca.

Autor stosuje tu zabieg, który bardzo lubię, czyli pisze powieść w powieści. Tytułowy Tony jest fikcyjną postacią, bohaterem literackiego debiutu byłego męża Susan Morrow, z którym to utworem kobieta ma się zapoznać na prośbę swojego eks.

Od momentu rozpoczęcia przez Susan lektury akcja toczy się na dwóch płaszczyznach - pierwsza to sama powieść o intrygującym tytule "Nocne zwierzęta", drugą stanowią wywołane lekturą przemyślenia Susan.


Bohater "Nocnych zwierząt" to zwykły człowiek, profesor matematyki, mąż, ojciec, niezbyt interesujący i jako mężczyzna, i jako osoba.

W drodze na wakacje na Tony'ego i jego rodzinę napada trzech mężczyzn. Początkowo absurdalna sytuacja z każdą chwilą nabrzmiewa grozą, by wreszcie doprowadzić do brutalnej zbrodni, która na zawsze odmieni życie bohatera. Po okresie żałoby mężczyzną zawładnie pragnienie zemsty - czy jednak wystarczy mu zapału, by wcielić myśli w czyn?

Tony to jedna z tych irytujących postaci, które dużo myślą i mówią, a mało robią. Z jednej strony pragnie krwawego pomszczenia swej rodziny, z drugiej niewiele robi, gdy ma ku temu okazję. Jest bierny - raczej będzie stał z boku czekając aż ktoś inny zawalczy w jego imieniu niż sam wymierzy sprawiedliwość. Co musi się wydarzyć, by Tony przekroczył granicę, którą wyznacza mu jego nudna osobowość i jak daleko się wtedy posunie?


Trzeba przyznać, że "Nocne zwierzęta" to świetna lektura. Wciąga i trzyma w napięciu od początku do końca.

Ale i druga warstwa powieści Austina Wrighta daje radę. Przemyślenia Susan na temat jej życia są równie interesujące co wymyślone losy Tony'ego. Lektura "Nocnych zwierząt" to dla Susan pretekst do zastanowienia się nad dawnymi wyborami, do postawienia pytań, na które kobieta boi się odpowiedzieć, wreszcie do konfrontacji z teraźniejszością, która nie jest wcale taka różowa, jak Susan chciałaby wierzyć.


Książka Wrighta jest więc trochę opowieścią o bezsensownym okrucieństwie i zemście, a trochę o naturze związków międzyludzkich, małżeństwie, o wyborach i ich konsekwencjach.

Jest to rzecz bardzo dobrze i przystępnie napisana, czyta się szybko i z łatwością i naprawdę bardzo, bardzo wciąga. Polecam.


czwartek, 29 marca 2012

Joyce Carol Oates - "Czarna dziewczyna, biała dziewczyna"


Joyce Carol Oates wciąż jeszcze potrafi mnie solidnie zaskoczyć. Napisała książkę zupełnie inną od tych, które już czytałam. Początkowo nie potrafiłam określić co mi tu nie pasuje, w końcu doszłam do wniosku, że tym razem Oates pisze jakby innym stylem - a kiedy już dokonałam tego odkrycia, wciągnęłam się w lekturę dokładnie tak samo jak zawsze w przypadku tej autorki.


Rzecz dzieje się na terenie amerykańskiej uczelni dla dziewcząt z dobrych domów, jest schyłek epoki dzieci - kwiatów, a główne bohaterki to czarnoskóra Minette - córka pastora, założyciela kościoła o dziwnie brzmiącej nazwie i biała Genna, której rodzice to podstarzała hipiska i znany adwokat o podejrzanych powiązaniach. Tym co połączy dziewczęta będzie dzielony wspólnie pokój w akademiku i… nic poza tym.

Genna, wychowana w przekonaniu, że sam fakt bycia białą daje jej przywileje nieosiągalne dla Afroamerykanów, od początku postanawia zaprzyjaźnić się z Minette. Ale Minette to niełatwy orzech do zgryzienia - gburowata, niemiła, trzymająca się na dystans i ociekająca pogardą w stosunku do koleżanek z uczelni. I choć Genna robi co może by udowodnić swojej współlokatorce, że jest jej życzliwa, za każdym razem odbija się od muru, który zbudowała wokół siebie ta rozmiłowana w lekturze Biblii córka pastora.

Fascynacja osobą Minette staje się dla Genny centrum wszystkiego, a im dalej brniemy w lekturę, tym jaśniejsze staje się dla nas, że fascynacja ta sprowadza się po prostu do tego, że dziewczyny różnią się od siebie kolorem skóry. Gdy ktoś zaczyna robić Minette wredne, rasistowskie "psikusy", Genna dwoi się i troi, by zataić to przed koleżanką. Sprawca coraz bardziej obrzydliwych kawałów nie zostaje ujęty, za to Minette doskonale czuje się w roli ofiary. Wykorzystując sytuację korzysta z wszelkich możliwych przywilejów i w ogóle nie zauważa zaangażowania Genny w dbałość o zapewnienie jej dobrego samopoczucia.


Najciekawsze w tej powieści jest to, że nie ma w niej pozytywnej bohaterki. Obie dziewczyny są bowiem tak samo irytujące - i chamska Minette, której jedyną "zaletą" jest fakt bycia czarną, i naiwna Genna ze swoją słabą, chwiejną osobowością i ideałami, które nie pozwalają jej stanąć twarzą w twarz z niefajną rzeczywistością.

Ale wątek czarnej i białej rasy to nie wszystko w książce Joyce Carol Oates. Równie ważne są tu analizowane po latach rodzinne relacje Genny. Patologiczna w gruncie rzeczy rodzina, z matką unikającą bliskości i filozofującym, rozpolitykowanym ojcem, przepadającym na dni i tygodnie nie wiadomo gdzie i w jakiej sprawie, ciągła świadomość prześladowań przez FBI i podejrzani znajomi ojca pomieszkujący w domu.

Dojście do ładu z tym wszystkim jest dla Genny z perspektywy czasu nawet ważniejsze niż uporanie się z poczuciem winy po tragicznej śmierci Minette, oczywistej od pierwszych stron książki i będącej punktem wyjścia dla całej opowiadanej historii.


Choć (przynajmniej dla mnie) ta powieść różni się stylem od innych książek Oates, jest tak samo wciągająca.

Ciekawe było dla mnie odkrycie, że i ja, jak Genna, odruchowo chciałam czuć do Minette sympatię. I choć z każdą stroną bohaterka była bardziej antypatyczna, chciałam tego nie zauważać, a wszystko tylko z powodu koloru jej skóry.


Jest tu to, co charakterystyczne dla tej pisarki - szorstki język, wnikliwe portrety postaci, duszna atmosfera. Oates nie jest od upiększania rzeczywistości, ona zdecydowanie jest od jej przedstawiania. A robi to tak, że jej książki pozostają w głowie na długo po skończeniu lektury.

Komu jeszcze nazwisko Joyce Carol Oates nic nie mówi - ten niech nadrabia zaległości. Warto.



środa, 28 marca 2012

Dan Wells - "Nie jestem seryjnym mordercą"


Rzadko sięgam po nowości czy książki, o których w tym samym czasie można poczytać na co drugim blogu, ale tym razem się skusiłam. Przyciągnęło mnie okładkowe hasło porównujące bohatera książki Dana Wellsa do serialowego Dextera, jednej z moich ulubionych filmowych postaci.


John Cleaver to nastolatek, mieszkający w małym miasteczku z mamą i ciocią, właścicielkami lokalnego zakładu pogrzebowego. Bardzo stara się być miłym chłopcem żyjącym jak każdy piętnastolatek, tyle tylko, że to dużo trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Chłopak jest bowiem socjopatą, co oznacza, że odczuwanie normalnych emocji jest mu obce. John uważnie obserwuje innych ludzi, by w razie potrzeby umieć odegrać stosowne do sytuacji zachowanie, nie jest jednak zdolny do nawiązania z kimś jakiejkolwiek więzi. Najlepiej czuje się w domu, gdzie może pomagać mamie w balsamowaniu zwłok, a jego drugą wielką pasją są seryjni mordercy - wie o nich po prostu wszystko.

Zdając sobie sprawę z rangi swoich zaburzeń, John chodzi na psychoterapię, a na codzień kieruje się mnóstwem zasad mających ochronić otoczenie przed złem, które (jak wierzy) w nim tkwi.

Gdy w miasteczku dochodzi do brutalnego morderstwa, chłopak jest przekonany, że do Clayton zawitał seryjny zabójca. To co dla innych mieszkańców jest przerażającym koszmarem, dla Johna jest jak spełnienie marzeń - oto bowiem stoi przed szansą obcowania z tym, co od zawsze go fascynuje. Od tej pory wytropienie mordercy staje się obsesją Johna Cleavera.


Książka jest sprawnie napisana, główny bohater interesujący, czyta się to szybko i bez przykrości. Rzecz jest raczej dla młodzieży, ale na tyle ciekawa, że nie widzę powodu, aby nie miała się podobać i dorosłym.

Ja sama z przyjemnością sięgnę po kolejną część przygód nastoletniego socjopaty. Słowem - polecam.


wtorek, 20 marca 2012

Christos Tsiolkas - "Martwa Europa"


Nazwisko Tsiolkas usłyszałam po raz pierwszy przy okazji informacji o laureatach którejś z prestiżowych nagród literackich. Nagrodzony "Klaps" nie był jeszcze wówczas dostępny w naszym kraju (polski przekład ukaże się na rynku jeszcze w tym miesiącu), nabyłam zatem "Martwą Europę". I przepadłam.


Bohaterem i narratorem powieści jest Isaac - Australijczyk greckiego pochodzenia, fotograf - artysta, żyjący w stałym związku gej. Korzystając z zaproszenia pewnej ateńskiej galerii, która chce zorganizować wystawę jego prac, Isaac wyrusza do kraju swoich przodków, a prawdziwym motywem tej podróży jest dla niego chęć poznania historii własnej rodziny, poszukiwanie korzeni, znalezienie odpowiedzi na pytania o tożsamość.

Czujący się Australijczykiem Isaac wszędzie jest obcy - dla Australijczyków potomek greckich emigrantów, dla Greków, jak się okazuje, uciekinier z ojczyzny.

Z Grecji Isaac wyrusza dalej, odwiedza Paryż, Londyn, Pragę i Berlin. Wyobrażenia Isaaca na temat starego kontynentu jako kolebki cywilizacji, miejsca dostojnego i oddychającego historią zderzają się z brutalną rzeczywistością. Europa, którą poznaje okazuje się chaotyczna, niemoralna, brudna. Ludzie, których spotyka bohater powieści są nieszczęśliwi, niespełnieni, żyjący przeszłością lub mrzonkami o lepszym życiu, które nigdy nie nadejdzie.

Rasizm i antysemityzm są dla nich jak religia, a pamięć o wojnie i Holocauście wciąż żywa.


Podróż Isaaca daleka jest od turystycznych wyobrażeń. Zamiast wędrówek po muzeach mamy tu polowanie w parku na seksualnych partnerów, narkotyczne wizje i wielogodzinne, ostre imprezy.

Europa, która była dla bohatera wielką obietnicą, okazuje się równie wielkim rozczarowaniem. W miejsce wzniosłych doznań serwuje tylko brud, smród i przygnębiającą nijakość. Zamiast jednak skrzywić się z niesmakiem i odwrócić wzrok, Isaac z perwersyjną przyjemnością zanurza się w tę europejską ciemność - a może wciągają go w nią jego własne demony?


Oto powieść, w której podobało mi się po prostu wszystko. I temat, i język, momentami ostry i szokujący, i przełamujące fabułę partie opisujące przeszłość greckiej rodziny Isaaca. A najbardziej podoba mi się to, że choć lekturę skończyłam już jakiś czas temu, to ta książka wciąż we mnie żyje i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Tego właśnie szukam w literaturze.

Bardzo polecam.