czwartek, 18 maja 2017

Richard Flanagan - "Pragnienie"


Flanagan, Flanagan. Tyle razy słyszałam i czytałam to nazwisko w kontekście totalnego zachwytu, że aż mi głupio pisać tę notkę i to może wyjaśniać dlaczego tak długo z nią zwlekałam.
Może to kwestia czasu i okoliczności - faktycznie wzięłam się za "Pragnienie" gdy byłam rozproszona różnymi sprawami i czytałam tę książkę w dziwnych miejscach i niekoniecznie komfortowych warunkach, może przez to nie mogłam się w nią wczuć, no ale trudno - to moje pierwsze spotkanie z Flanaganem, więc wypada coś o nim wspomnieć.

XIX wiek, Antypody. John Franklin, brytyjski polarnik, trafia na odległy, dziki ląd, by pełnić tam funkcję gubernatora. Na miejscu żona Franklina zachwyca się tubylczą dziewczynką, Mathine, którą bierze na wychowanie. Ale losy Mathine, która znudziwszy się Franklinom trafia ostatecznie do przytułku, to tylko jeden z wątków tej powieści. Drugim jest historia samego Franklina, który nie wraca z kolejnej wyprawy do Arktyki. Pojawiają się oskarżenia o kanibalizm, lady Jane postanawia bronić dobrego imienia męża. O pomoc w tej sprawie zwraca się do Dickensa, pisarza u szczytu swej sławy. Ten zaś przeżywa własne dramaty, uwięziony w nieszczęśliwym małżeństwie, zmagający się z rodzącym się uczuciem do pewnej młodej aktorki.

Taki miks jakoś nie skradł mego serca. Najbardziej w "Pragnieniu" podobała mi się obecność prawdziwych, historycznych postaci, czytanie o ich hipotetycznych przemyśleniach czy losach było interesujące. Natomiast wszystkie rozważania czy brytyjski dżentelmen mógł się posunąć do kanibalizmu, dyskretne wtręty o jego pedofilskich skłonnościach, obnażanie "cywilizowanego" Zachodu, który okazuje się prymitywny i kierowany wyłącznie własnymi korzyściami, czy wreszcie przesmutna historia Mathine - to akurat nie poruszyło mnie zupełnie. Może jestem zbyt cyniczna, może mam za dużo lat, nie wiem. Ale nie dotknęła mnie ta książka wcale. 
Nie zachwycił mnie też styl, zbyt często miałam wrażenie, że ktoś tu próbuje być jak McCarthy, a McCarthy może być tylko jeden, wiadomo.
Oceniam więc "Pragnienie" jako znośną powieść, ale nie dopisuję się po tej lekturze do listy fanów Flanagana. 

Siri Hustvedt - "Świat w płomieniach"


Poprzednia powieść mojej ukochanej Siri Hustvedt była tak bolesnym rozczarowaniem, że po "Świat w płomieniach" sięgałam z duszą na ramieniu. Niepotrzebnie - najnowsze dzieło pisarki to popis jej warsztatu i chyba najlepsza rzecz jaką napisała.
Książka jest pomyślana jako fikcyjna praca badawcza dotycząca fikcyjnej artystki Harriet Burden i składa się z rozmów z jej znajomymi i rodziną oraz obszernych fragmentów dzienników. Taka konstrukcja to niby nic nowego, już na starcie wymaga jednak od czytelnika pewnego skupienia.
Burden przeżyła życie w cieniu męża, uznanego i zamożnego marszanda. Choć sama tworzy, jej prace traktowane są pobłażliwie i nigdy nie udaje im się zyskać rozgłosu. Po śmierci męża, Harriet wymyśla mistyfikację, która nie tylko ma udowodnić światu, że tworzona przez nią sztuka jest dobra, ale przede wszystkim obnażyć mizoginię, fałsz i powierzchowność środowiska twórców i krytyków. Zaprasza do współpracy trzech artystów, mężczyzn, którzy godzą się firmować prace Harriet własnymi nazwiskami. Jak się łatwo domyślić kolejne wystawy zyskują wielkie uznanie krytyki, a podpisujący się pod nimi artyści z miejsca zostają okrzyknięci geniuszami. 
Coś jednak idzie nie tak - oto bowiem ostatni z mężczyzn, zamiast przyznać kto stoi za przypisywanym mu dziełem, sam podaje się za jego autora...

Powieść Hustvedt dotyka kwestii związanych z feminizmem, ale to tylko jedna z jej warstw. Jest to też książka o sztuce i o tym jak ją postrzegamy, jak łatwo dajemy sobą manipulować, jak często opinie na temat jakiejś pracy, choć wydają nam się naszymi własnymi są w istocie tylko powtórzeniem frazesów wypisywanych przez krytyków. Oczami Harriet śledzimy nowojorski światek sztuki i odkrywamy jego pustotę. Opinie poważanych krytyków są najczęściej oparte na prymitywnych skojarzeniach - jeśli autorem pracy jest czarnoskóry gej to jest ona interpretowana jako wypowiedź na temat jego seksualności i problemów z rasizmem. 
Jest w końcu "Świat w płomieniach" opowieścią o kobiecie. Inteligentna, oczytana, mądrzejsza od większości ludzi Harriet przez całe życie jest przez nich traktowana lekceważąco, bo to znany mąż jest dla wszystkich numerem jeden. Przez lata narasta w niej frustracja i gniew. Mistyfikacja z trzema artystami ma wreszcie przywrócić kobiecie godność. Jej sukces jest jednak połowiczny - co z tego, że wystawy odnoszą oszałamiający sukces skoro ostatecznie Burden nie udaje się udowodnić, że to ona jest ich autorką. Koniec końców okazuje się, że może się cieszyć uznaniem tylko ukryta za maską mężczyzny. 

Świetna, świetna książka. Wymagająca, dająca czytelnikowi coś więcej niż tylko ciekawą historyjkę. Mnóstwo tu nawiązań do filozofii, historii, ciekawych spostrzeżeń na temat sztuki i roli kobiet w życiu publicznym. Kilka razy Hustvedt puszcza oko do czytelnika, przywołując nazwisko artysty będącego bohaterem jednej z jej wcześniejszych książek czy każąc Harriet wspomnieć w dzienniku o "mało znanej publicystce Siri Hustvedt". 
Warto przeczytać.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Elena Ferrante - "Genialna przyjaciółka", "Historia nowego nazwiska", "Historia ucieczki", "Historia zaginionej dziewczynki"




Po raz pierwszy usłyszałam o Elenie Ferrante kilka miesięcy temu i potem co jakiś czas natykałam się na to nazwisko. A to w prasowym artykule, a to na jakimś blogu, a to w kolejnym rankingu najlepszych współczesnych pisarzy. Ferrante wzbudza wielki entuzjazm nie tylko w zwykłych czytelnikach, ale i u literackich krytyków - po części pewnie ze względu na jakość jej prozy, ale po części z powodu samej autorki. Choć pisze od lat i zdobywa znaczące nagrody, nie wiadomo kim właściwie jest - nie udziela wywiadów, nie pokazuje twarzy, a tworzy pod pseudonimem.

Kimkolwiek jest Ferrante nie można odmówić jej rozmachu. W swoim cyklu neapolitańskim opisuje życie dwóch kobiet, narratorki Eleny i jej przyjaciółki Lili, na przestrzeni kilkudziesięciu lat - od lat czterdziestych aż do współczesności. Dorastające w biednej dzielnicy Neapolu, otoczone patologią i przemocą dziewczynki mają tylko jedno marzenie - wyrwać się do lepszego życia. Jedna jest zdolna i wytrwała, brakuje jej jednak polotu i prawdziwego zrozumienia otaczającego świata i przyswajanej wiedzy. Druga ma prawdziwie genialny umysł, jest kreatywna i zdolna kształtować rzeczywistość, kończy jednak edukację na piątej klasie. 
Relacje łączące obie dziewczynki, a później kobiety, są skomplikowane. Szczere oddanie i podziw przeplatają się z ciągłą rywalizacją o mniej lub bardziej wymierne osiągnięcia. Losy Eleny i Lili, mimo okresów kiedy zrywają ze sobą kontakty, wydają się ze sobą nierozerwalnie splecione.
Ale nie tylko o życie kobiet chodzi w powieściowym cyklu Eleny Ferrante. Drugim, może nawet ciekawszym bohaterem są tu bowiem Włochy, a zwłaszcza Neapol. Lila nigdy się stąd nie ruszy, dla Eleny będzie to zawsze najważniejszy punkt odniesienia. Oczami pierwszoplanowych postaci oglądamy walkę klas, rewolucję obyczajową, protesty w 1968 roku, początki ruchu feministycznego czy powolny zmierzch patriarchatu. 
Choć momentami miałam wrażenie, że autorka podchodzi do pewnych zagadnień ze zbytnią naiwnością to jednak opisywany przez nią świat jest wiarygodny. Aby docenić zarówno jego złożoność jak i dogłębne portrety psychologiczne bohaterek, należy przeczytać całą tetralogię. Dopiero z tej perspektywy można zrozumieć obie kobiety i całą powieść. 

Jeśli o mnie chodzi to zachwyty prozą Ferrante uważam mimo wszystko za przesadzone. To na pewno dobra robota, prawdziwa literatura, ale nie dostrzegam w niej geniuszu. Dla mnie jest ciekawa przede wszystkim z powodu opisywanego świata, nieco mniej od strony samych bohaterek. Na pewno jest warta przeczytania, ale nie należy spodziewać się arcydzieła. Za to bez wątpienia okładki polskiego wydania są piękne. 

środa, 22 marca 2017

Haruki Murakami - "Kronika ptaka nakręcacza"


Murakami jest dla mnie w pewnym sensie ważny. To on był jednym z pierwszych pisarzy, których pokochałam bezwarunkowo i na których kolejne książki wyczekiwałam z utęsknieniem.
Dziś patrzę na niego inaczej - przeszkadza mi powtarzalność kreowanych światów, bohaterowie będący tylko kopiami poprzednich, słowem - dziś uważam Murakamiego tylko za lepszą wersję Coelho. A pomysły żeby przyznać mu literackiego Nobla wydają mi się co najmniej dziwaczne. 
Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż mam do Murakamiego sentyment, więc sięgnęłam sobie ostatnio po "Kronikę". 
I przynaję, że mnie wciągnęło. Bo powieści Japończyka, choć tak do siebie podobne, mają coś w sobie i jeśli tylko przymknąć oko na wszystkie te kalki, można się z Murakamim wybrać na całkiem przyjemną przejażdżkę. 

Bohater powieści jest trzydziestolatkiem, który nie wie co chce w życiu robić. Chwilowo więc zajmuje się domem, podczas gdy jego żona pracuje w wydawnictwie. Są szczęśliwi. Toru spędza dnie sprzątając, gotując (bohaterowie Murakamiego zawsze dużo gotują i zawsze słuchają muzyki) i niemrawo szukając pracy. Gdy z domu znika kot, Toru zaczyna go szukać, zawierając przy okazji kilka dziwnych znajomości. Gdy następnie niespodziewanie opuszcza go żona, także zaczyna jej szukać, wykorzystując dziwne znajomości i zawierając kolejne, jeszcze bardziej interesujące. 
Bohaterowie Murakamiego niczemu się nie dziwią. Toru prowadzi więc filozoficzne dysputy z nastolatką z sąsiedztwa, spotyka się z tajemniczymi siostrami i bez szemrania wykonuje ich polecenia, całymi dniami przesiaduje na ławce w odległej dzielnicy i medytuje na dnie opuszczonej studni. Nie dziwią go ani niespodziewane telefony, ani niezapowiedziane wizyty dziwnych ludzi.
To typowe dla Murakamiego - przedstawienie dwóch światów, które się przenikają, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Aby ocalić żonę (właściwie nie wiadomo przed czym), bohater musi przejść na drugą stronę, stronę snu, która jest równocześnie na wyciągnięcie ręki i bardzo daleko. Wymaga to siły, ale przede wszystkim znalezienia odpowiedzi na pytania o sens i naturę własnego życia. Toru musi poświęcić mnóstwo czasu zanim zrozumie kim właściwie jest i co jest ważne. 

Można to czytać jako uduchowiony bełkot, można jako powieść z kluczem. A ja po prostu dobrze się czuję w tych zmyślonych światach Murakamiego. Mimo wszystko.
 

wtorek, 21 marca 2017

Anna Blundy - "Czysta wódka"


Bardzo żałuję, że książki Anny Blundy nie są w naszym kraju popularne, bo są naprawdę świetne w swoim gatunku. Uwielbiam Faith Zanetti, nieustraszoną dziennikarkę, która lubi gdy dużo się dzieje, klnie jak szewc i zdecydowanie za dużo pije. 
W "Czystej wódce" Zanetti , na zlecenie brytyjskiej gazety, trafia do Rosji. Czuje się tam jak w domu, bowiem jako nastolatka mieszkała w Moskwie, a nawet wyszła tam za mąż. 
Wkrótce po wylądowaniu w stolicy Rosji dziennikarka zostaje oskarżona o morderstwo popełnione kilkanaście lat wcześniej, w pokoju przylegającym do tego, w którym sama mieszkała. Chcąc wyjaśnić sprawę i odkryć skąd takie absurdalne zarzuty, Zanetti zaczyna prowadzić własne śledztwo. Rosyjska przeszłość, widziana z perspektywy lat, nabiera nagle nowych barw i wydźwięków, nieuniknione jest też spotkanie z prowadzącym niejasne interesy mężem, od którego kobieta niegdyś uciekła. W zmaganiach ze sprawą pomagają Zanetti dwaj przyjaciele - fotograf Don i Eden, dziennikarz, z którym łączy ją dziwaczny związek. 

Dzieje się tu dużo i szybko, książkę czyta się ze sporym zainteresowaniem. Blundy kapitalnie oddaje klimat reporterskiego światka, ale przede wszystkim z wielkim wyczuciem opisuje rosyjskie realia - i wtedy, gdy wraca do komunistycznej przeszłości, i wtedy gdy mowa o Rosji współczesnej. Świetna jest też sama Zanetti, to bohaterka, która nie jest płaska ani papierowa. Jako całość ta książka po prostu żyje, a przy tym jest zwyczajnie ciekawa.
Mam nadzieję, że książki Anny Blundy zyskają większe grono czytelników, bo są tego warte. 

wtorek, 28 lutego 2017

Nic Pizzolatto - "Galveston"



Nic Pizzolatto wziął się za pisanie i trzeba przyznać, że z całkiem dobrym efektem. Powieściowy debiut twórcy serialowego hitu "True detective" jest prostą historią Roya, groźnie wyglądającego faceta zajmującego się zawodowo ściąganiem długów. Czasem wymaga to połamania komuś kości, czasem kończy się morderstwem, ot taka tam szemrana robota.
Poznajemy Roya w nienajlepszym momencie - właśnie dowiedział się, że jest śmiertelnie chory, a w dodatku kolejne zlecenie okazuje się pułapką, z której ledwie udaje mu się wyjść cało. Trzeba uciekać, zabierając ze sobą przypadkowo poznaną, nastoletnią prostytutkę imieniem Rocky. 
W warstwie fabularnej jest więc "Galveston" trochę książką sensacyjną, trochę powieścią drogi. Niby nic oryginalnego, a jednak okazuje się zaskakująco udane. Po pierwsze z powodu języka - ta książka jest po prostu dobrze napisana. Proste zdania, oszczędny styl, a od emocji aż gęsto. Po drugie z powodu bardzo dobrych portretów dwójki głównych bohaterów i ich wzajemnej relacji. Sponiewierani przez życie, pozbawieni marzeń i nadziei na lepszy los, choć przez chwilę mogą poczuć, że mają coś, kogoś ważnego. Jest coś głęboko poruszającego w ojcowskich uczuciach, jakie budzą się w Royu pod wpływem Rocky. 
Wszystko to przesiąknięte jest niesamowitym, mrocznym klimatem i choć opinie, że mamy do czynienia z arcydziełem uważam za przesadzone, to uważam "Galveston" za bardzo dobrą powieść. Mam nadzieję, że Pizzolatto będzie nadal pisał. 
 

niedziela, 19 lutego 2017

Justine Levy - "Zła córka"



Lubię Justine Levy za to, że tak przystępnie i lekko pisze o całkiem poważnych sprawach. Jej książki czyta się właściwie w jeden wieczór, ale bez poczucia, że oto obcowało się z czymś błahym. 

"Zła córka" to rzecz o niełatwej relacji dwóch kobiet. Podczas gdy starsza umiera na raka, jej córka odkrywa, że jest w ciąży. Louise targają silne emocje - choć wie, że powinna jak najwięcej czasu poświęcić matce, tak naprawdę interesuje ją tylko własny stan i to na nim chce się skupiać. Radość miesza się z przerażeniem, poczuciem winy i miłością do matki, która nigdy nie była ideałem. A potem dochodzi do tego niezwykle intensywnie przeżywana żałoba. 
Mnóstwo emocji w tej powieści, a bohaterka - choć jest rozpieszczoną, trochę infantylną egoistką, jednak budzi sympatię i współczucie.
Całkiem niezła książka.

piątek, 17 lutego 2017

Jojo Moyes - "Dziewczyna, którą kochałeś"



Najnowsza powieść Jojo Moyes różni się nieco od tych, które już czytałam. Akcja toczy się dwutorowo - na jednym planie mamy francuskie miasteczko podczas pierwszej wojny światowej i jedną z bohaterek, Sophie, a na drugim współczesny Londyn  i Liv, młodą wdowę po przejściach. Różne czasy, różne historie i wspólny mianownik w postaci pewnego obrazu. 
Ze wszystkich książek Moyes, które czytałam ta podoba mi się najmniej. Obie bohaterki mają wprawdzie smutne życiorysy, ale jakoś żadna nie budzi specjalnej sympatii. W historii Sophie wojna jest tylko mało przejmującym tłem, a większość problemów Liv sprawia wrażenie wydumanych. A już najmniej podobał mi się współczesny wątek damsko męski, który sprawia, że myślę o tej książce właściwie jak o zwykłym romansie. 
Nie mogę powiedzieć, że tak całkiem mi się nie podobało, ale gdybym od tej powieści zaczęła znajomość z autorką to raczej nie byłabym zainteresowana innymi jej dokonaniami.

wtorek, 7 lutego 2017

Hanya Yanagihara - "Małe życie"



Książka okrzyknięta w Ameryce i w Polsce wielką sensacją, a dla mnie literackie zaskoczenie. Po pierwszych stu stronach byłam lekko zirytowana - która to już powieść opisująca życiowe losy małej grupki związanych ze sobą ludzi? No nieźle napisane, fakt, ale gdzie ta sensacja? Po kolejnych dwustu czułam znudzenie - czy naprawdę Yanagihara zamierza wałkować w kółko jeden temat? A potem coś się stało. Bo nagle rozpisana na kilkadziesiąt lat historia czworga przyjaciół zaczęła mnie obchodzić. Przestał mnie wkurzać główny bohater, Jude, obdarzony przez autorkę życiem tak trudnym i bolesnym, że aż niewiarygodnym. Przymknęłam oko na naiwną czarnobiałość objawiającą się podejrzaną życiową równowagą - w "Małym życiu" cierpienia są ostatecznie wynagradzane miłością, a złe uczynki karane, jeśli nie przez ludzi to przez przewrotny los.
To nie jest książka doskonała, nie jest też wybitna, ale ma w sobie jakąś prawdę o ludziach i życiu. Tym co mnie w niej najbardziej poruszyło nie były wcale dramatyczne losy Jude'a, prawdę mówiąc one akurat zrobiły na mnie najmniejsze wrażenie. Relacje Jude'a z pozostałymi bohaterami, coraz głębsze więzi między nimi, wzajemna troska i skazane na porażkę poszukiwanie sensu życia. Odkrycie, do którego w którymś momencie wszyscy dorastamy - że czasem miłość to za mało. O tym pisze Yanagihara z zadumą i empatią, i to mnie do tej książki najbardziej przekonało. Warto było poświęcić jej kilka wieczorów. 
 

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Lars Saabye Christensen - "Jubel"


Moje trzecie zetknięcie z prozą Christensena, którego pokochałam szczerze po lekturze "Odpływu" i "Półbrata". I od razu zaskoczenie, bo od pierwszych stron widać, że to nie jest Christensen do jakiego przywykłam. Nieco mnie to wytrąciło z równowagi, ale gdy w końcu pogodziłam się z faktem, że to po prostu zupełnie inna książka, zaczęłam czytać z przyjemnością. 
Ta surrealistyczna w klimacie powieść to historia Jonatana Chwyta - zawodowego muzyka, który trafia do mroźnego, odciętego od świata miasteczka, by w pozbawionym gości hotelu grać do kotleta. Z pozycji przybysza z zewnątrz obserwuje zagadkowe relacje między mieszkańcami, połączonymi skomplikowaną siecią dziwactw, sekretów i trwających latami konfliktów. Chwyt szybko odkrywa, że nie tylko w sennej mieścinie próżno szukać kogoś, kto nie byłby częścią ciekawej opowieści, ale że i on sam, ze swoją dziwaczną przeszłością, doskonale wpisuje się w lokalny koloryt.

Christensen świetnie odmalowuje klimat maleńkiego miasteczka i zależności między jego mieszkańcami, całkiem udatnie konstruuje też postać głównego bohatera. To znacznie mniej poważna książka niż te, które już znam, ale na pewno nie jest to książka nieudana. Podobała mi się.