piątek, 24 czerwca 2011

Haruki Murakami - "1Q84, tom 1"


Lubię książki Murakamiego choć im więcej ich czytam tym bardziej zdaję sobie sprawę, że nie jest to pisarz wybitny. Jego powieści są do siebie niepokojąco podobne, główny bohater zawsze jest niemal klonem tego z poprzedniej książki, a jednak coś sprawia, że i tak kupuję kolejne efekty pracy pisarza.


Tym razem głównych bohaterów jest dwoje - Tengo, wykładowca matematyki marzący by zostać pisarzem i Aomame, trenerka sztuk walki, a po godzinach bezwzględna zabójczyni. Losy tej dwójki poznajemy naprzemiennie w kolejnych rozdziałach. Szybko okazuje się, że Tengo i Aomame mają ze sobą sporo wspólnego - choć jeszcze o tym nie wiedzą. Śledzimy ułożone życie Tengo, który co tydzień tego samego dnia spotyka się ze swoją kochanką, trzy razy w tygodniu uczy studentów, a w wolnych chwilach pracuje nad swoją powieścią. I nie mniej ułożone życie Aomame, w którym jedyną niezwykłością jest to, że od czasu do czasu po pracy kobieta musi kogoś zamordować.

Tu moje pierwsze zastrzeżenie - wolałabym żeby nie było takie oczywiste, że ofiary Aomame to niegodziwcy do kwadratu, co sprawia, że czytelnik automatycznie rozgrzesza ją z niezgodnego z prawem postępowania. Byłoby znacznie ciekawiej gdyby Aomame nie była tak jednoznacznie nakreśloną postacią tylko miała jakieś drugie, mroczne dno.

Drugie zastrzeżenie dotyczy śladowej ilości akcji. Rozumiem, że mamy do czynienia z trylogią i być może z tego wynika, że w pierwszym tomie niewiele się dzieje. Może w kolejnych akcja nabiera rumieńców, nie wiem. Głównym motorem wydarzeń w tomie pierwszym jest Fukaeri, jest to też zdecydowanie najciekawsza postać w książce. Siedemnastolatka o pięknej twarzy, posługująca się bardzo specyficznym językiem, z mroczną przeszłością i napisana przez nią książka, którą Tengo ma poprawić tak, by zdobyła główną nagrodę w literackim konkursie. Pojawienie się Fukaeri wreszcie ożywi życie Tengo i nada mu nieco blasku, obudzi też w mężczyźnie zupełnie nowe uczucia. Będzie również miało związek z tym, że Aomame nagle zacznie mieć niepokojące wrażenie, że świat, w którym żyje stał się jakby nieco inny.

Właściwie wszystko nabiera tempa dopiero pod koniec książki, granica między rzeczywistością a fantazją wreszcie zaczyna się zacierać, pojawia się też zapowiedź poważnych kłopotów związanych z potężną, tajemniczą sektą. Niewykluczone więc, że kolejny tom dostarcza nieco żwawszej fabuły. Nie tracę nadziei.


Tymczasem muszę przyznać, że "1Q84, tom 1" dosyć mnie rozczarował. Za mało Murakamiego w Murakamim, rzekłabym.


wtorek, 14 czerwca 2011

Yoshimoto Banana - "Tsugumi"


Opowiedziana z pewnym wdziękiem i subtelnością historia przyjaźni dwóch nastolatek - narratorki Marii i tytułowej Tsugumi. Po latach mieszkania kątem u rodziny na wsi, Maria przeprowadza się do Tokio - ojciec dziewczyny wreszcie dostaje rozwód i może oficjalnie związać się z kobietą, którą kocha czyli matką Marii. Dziewczyna wraca jednak myślami do czasu spędzonego na prowincji z kuzynkami Yoko i Tsugumi, do wspólnych przygód i sekretów.

Tsugumi - od zawsze słaba i chorowita, wiecznie na granicy życia i śmierci - swoją trudną sytuację rekompensuje sobie terroryzowaniem otoczenia. Wszyscy przymykają oko na wyzwiska, podłe uczynki i bezczelne wybryki dziewczyny. Jest jednak w tej pozornie odpychającej postaci coś co powoduje, że czujemy do niej sympatię. Jako, że historia nie jest szczególnie odkrywcza od początku wiadomo, że cała ta szorstkość to jedynie maska, mająca ukryć strach Tsugumi, która chce po prostu żyć.

Mnie jednak bardziej zainteresowała postać Marii, nie tak może jaskrawa, ale za to znacznie głębsza i dojrzalsza niż tytułowa bohaterka.


To całkiem miła historyjka o przyjaźni, bliskości, pierwszej miłości i stracie, ale jak dla mnie zbyt powierzchowna. "Tsugumi" jest bardziej jak szkic do powieści niż właściwa powieść. Czytając, miałam wrażenie, że autorka ślizga się po powierzchni tematu bez pomysłu na to jak go zgłębić. Niemniej jednak napisane jest to zgrabnie i myślę, że spodoba się wielbicielom Japonii i japońskiej literatury.

Dla mnie - taka sobie książeczka.


niedziela, 12 czerwca 2011

Elina Hirvonen - "Przypomnij sobie"



Mam ostatnio szczęście do debiutów - po świetnych "Służących" trafiła mi się równie dobra powieść fińskiej dziennikarki, próbującej sił jako pisarka. W tej niepozornej książce Hirvonen przedstawia nam trójkę bohaterów - młodą kobietę Annę, jej brata Jonasza i Iana, wykładowcę literatury, który przybył do Finlandii z USA.

Dzeciństwo Anny nie było łatwe. Ojciec, pastor, nie stronił od przemocy wobec Jonasza, a Anna czuła, że to do niej należy próba wybronienia rodziny, utrzymania pozorów normalności. Nadwrażliwy brat dziewczyny, czujący więcej i przeżywający mocniej niż inni, trafia ostatecznie do szpitala psychiatrycznego, skąd śle do Anny kolejne listy, w zależności od nastroju lżąc ją lub wychwalając.

Dorosła już Anna chciałaby rozpocząć życie na własny rachunek, ale wspomnienia z przeszłości i Jonasz są jak kotwica, nie pozwalająca jej ruszyć z miejsca.

Nawykła do dbania o spokój w rodzinie i opiekowania się maltretowanym bratem, kobieta przyjmuje na siebie dokładnie tę samą rolę kiedy wiąże się z Ianem. Jak wszyscy w powieści Eliny Hirvonen, Ian też dźwiga bagaż traumatycznych doświadczeń, z którymi nie umie sobie poradzić. Dzieciństwo naznaczone chorobą psychiczną ojca, weterana wojny w Wietnamie i obecnością matki - hipiski, wiecznie poszukującej szczęścia, beztroska dorosłości przerwana zamachami na World Trade Center.


Spotkanie Anny i Iana przypomina zderzenie dwóch katastrof, dwóch obolałych ofiar ciężkiego wypadku, w których nagle zaczyna tlić się nadzieja, że może im się udać. Randki tej dwójki przypominają seanse psychoanalizy, zarówno Anna jak Ian stopniowo odkrywają swoją przeszłość, co stanowi dla każdego z nich swoiste katharsis.


"Przypomnij sobie" to dobrze skonstruowana, napisana prostym językiem, lecz dotykająca ważnych spraw książka. Jedna z tych, które czyta się w jeden wieczór, by później myśleć o niej jeszcze długo. Moim zdaniem pięknie opowiedziana historia o połączeniu, którego czasem nie chcemy dostrzegać - o związku między naszą przeszłością, a tym kim jesteśmy kiedy dorastamy.

Czekam na kolejne powieści Hirvonen.


czwartek, 9 czerwca 2011

Kathryn Stockett - "Służące"


"Służące" miały swoje pięć minut chyba w zeszłym roku, kiedy to przez blogi przetoczyła się fala entuzjastycznych recenzji. Ja, jak zwykle w wypadku super-hiper-wielce-chwalonych-nowości, odczekałam trochę zanim zdecydowałam się przeczytać tę książkę. Jest to powieściowy debiut Kathryn Stockett - debiut, powiem od razu, świetnie napisany.


Rzecz dzieje się w latach 60tych, na amerykańskim Południu, a dokładnie w miasteczku Jackson. Młoda Skeeter wraca do domu po czterech latach spędzonych na uczelni. Dziewczyna marzy o tym, by zostać dziennikarką, ale dla jej matki ważniejsze jest to żeby wyszła jak najszybciej za mąż. Wszak wszystkie koleżanki Skeeter są już dawno zamężne i mają dzieci. Żadna oczywiście nie pracuje zawodowo, a czas upływa im na spotkaniach Ligi Pań i grze w brydża. Od zajmowania się dziećmi i domem są czarne służące.

Rozpaczliwie poszukując zajęcia choćby zbliżonego do dziennikarstwa, Skeeter trafia do lokalnej gazety, gdzie dostaje za zadanie odpisywanie na listy gospodyń domowych i udzielanie porad w rodzaju "czym skutecznie usunąć pot z koszuli męża". Dla Skeeter, wychowanej przez czarną nianię dziewczyny, która w życiu nie wyprała nawet pary majtek, to oczywiście czarna magia. Nasza bohaterka zwraca się więc z prośbą o pomoc do Aibileen, która pracuje jako pomoc u jednej z jej przyjaciółek. Wkrótce w głowie Skeeter zrodzi się pomysł projektu nie mającego nic wspólnego z poradami na temat wywabiania uporczywych plam. Projekt nowatorski i niebezpieczny - i dla Skeeter, i dla służących, które zgodzą się w nim uczestniczyć. Oto ma powstać książka, która pokaże ludziom jak to jest być czarną pomocą w domu białych ludzi na Południu.

Rzecz musi być utrzymana w ścisłej tajemnicy. Choć w Ameryce rozpoczęła się epoka dzieci kwiatów, w stacjach radiowych króluje rock and roll i piosenki Boba Dylana, a w całym kraju działa ruch na rzecz zrównania praw obywatelskich to w Jackson sprawy mają się po staremu. Czarni są z definicji gorsi, nie mają prawa do korzystania z publicznej biblioteki, ich dzieci nie chodzą do szkół z białymi dziećmi, a skorzystanie z "białej" toalety to właściwie gwarancja ciężkiego pobicia. Czarnuch i kolorowy to słowa, które są na porządku dziennym.


Na takim tle obserwujemy zmagania Skeeter z książką, mozolne przełamywanie oporu i strachu pomocy domowych, stopniowe budowanie zaufania i więzi. Podczas gdy dziewczyna pracuje nad swoim projektem, jej najbliższa przyjaciółka występuje z "inicjatywą sanitarną", dzięki której w każdym domu zostaną zbudowane osobne wychodki dla czarnych służących. Jest bowiem rzeczą obrzydliwą i niebezpieczną korzystanie z tej samej toalety przez służbę i jej chlebodawców...


"Służące" są książką o walce z krzywdzącymi stereotypami, to na pewno. Trochę też o dojrzewaniu - Skeeter, którą poznajemy jako zahukanego podlotka, znajduje swoją drogę, odkrywa siebie i ostatecznie odważnie stawia czoła życiu i nowym wyzwaniom. Jednak przede wszystkim jest to powieść o tym, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Banał? Nie przeczę. Gdy jednak pomyślę, że stan rzeczy opisany przez Kathryn Stockett miał miejsce zaledwie 50 lat temu - i pewnie nie zmienił się szczególnie jeszcze w wielu miejscach - nie wydaje mi się to już takie oczywiste.


A że głupie stereotypy mają się świetnie przekonałam się sama kilka dni temu, kiedy to jedna z pracowych koleżanek ze wstrętem opowiadała o koleżance, która związała się z czarnoskórym mężczyzną. Zaczynając swą wypowiedź od obowiązkowego " ja jestem tolerancyjna, ale...". Niech to może posłuży za smutne podsumowanie tej notki.