czwartek, 26 marca 2015

Lars Saabye Christensen - "Odpływ"



Przepiękna, mądra i świetnie napisana (i zapewne wspaniale przetłumaczona) książka, której fragmenty wciąż czytam sobie wyrywkowo choć skończyłam jej lekturę kilka tygodni temu.
Ciekawa jest już sama konstrukcja  - powieść jest podzielona na trzy części, przy czym każda z nich mogłaby być osobną książką albo obszernym opowiadaniem. 
Pierwsza część to opis lata 1969 roku - roku, w którym człowiek wylądował na Księżycu. Nastoletni Chris spędza z matką wakacje nad norweską zatoką. Choć co roku przyjeżdżają w to samo miejsce, tym razem jest trochę inaczej, po pierwsze nie towarzyszy im ojciec, po drugie Chris zamierza poświęcić się pisaniu poezji. Błyskotliwy i inteligentny, choć trochę wycofany z powodu fizycznej ułomności, chłopak przeżyje lato, które okaże się najważniejszym okresem w jego życiu. 

W środkowej części "Odpływu" autor robi zwrot i przenosi nas w zupełnie inne miejsce, zupełnie inny czas i całkiem inną historię. To opowieść o Franku Farellim, mieszkańcu amerykańskiego miasteczka jakby wyjętego z sennych koszmarów, który obejmuje posadę Pośrednika, czyli faceta od przekazywania ludziom złych wiadomości. Ta część tonie w ponurym nastroju i grozie, zmienia się nie tylko klimat, ale i styl narracji. Rozdźwięk między tymi dwoma fragmentami jest bardzo wyraźny. 
Lato Chrisa to słodko - gorzka opowieść o dorastaniu, pełna błyskotliwych metafor i dowcipu, opowieść o Pośredniku zaś pełna jest smutku, przygnębienia, atmosfery wszechogarniającej beznadziei. 

Na koniec Christensen znów pokazuje nam Chrisa - tyle, że teraz jest to starszy facet, który próbuje dojść do ładu z samym sobą i dlatego leci do Stanów na terapię w renomowanym zakładzie psychiatrycznym. On szuka odpowiedzi na pytania o sens i ciężar dawnych wydarzeń, my odkrywamy, że między trzema częściami "Odpływu" jest pewien związek. 

Zabieg z umieszczaniem powieści w powieści nie jest niczym nowym, oczywiście. Nieco rzadziej się zdarza, że ta powieść w środku powieści jest tak samo wciągająca jak właściwa historia ("Tony i Susan" Austina Wrighta to pierwsze co przychodzi mi do głowy), ale w przypadku Christensena to wszystko ma głęboki sens. Kiedy doczytamy "Odpływ" do końca, odkrywamy jak wszystko się zazębia i dopełnia. 
Jeśli o mnie chodzi to za absolutne mistrzostwo uważam początkowy opis wakacji. Nie mogłam, oczywiście, nie mieć skojarzeń z "Cudownymi dziećmi" Jacobsena, ale po namyśle stwierdzam, że to jednak zupełnie inne historie. 
Smak, zapach i wydarzenia pozornie beztroskiego lata, które okazuje się tak ważne dla bohatera, oddaje Christensen po prostu mistrzowsko. Jest tu i rodzący się bunt nastolatka, i pierwsza miłość, i niespodziewana, niechciana przyjaźń, i pełne podekscytowania oczekiwanie na zdobycie Księżyca, jest rozczulająca pewność, że tak, muszę być pisarzem i nikim innym. Jest fizyczna ułomność, której nie da się ukryć więc trzeba ją przykrywać pewnością siebie i błyskotliwymi ripostami. Są pierwsze poważne wybory, kiedy trzeba zdecydować wobec kogo jesteśmy lojalni. I zdrada, która może jest przyczyną początku końca czyjegoś życia, a może nie. Ciężar, który zostaje na zawsze. 
I to, co nie jest opisane wprost, bo dla dorastającego chłopca zachłystującego się pierwszym zauroczeniem i pochłoniętego pisaniem wiersza nie jest ani dostrzegalne, ani warte uwagi. Ale my jesteśmy dorośli i możemy się domyślać, że za usprawiedliwioną złamaniem nogi nieobecnością ojca kryje się małżeński kryzys. Że zajmująca się domem matka może nie zapisuje w tajemniczych notesikach tylko list zakupów i rzeczy do zrobienia. Że może poświęcenie siebie dla rodziny po czasie nie wydaje się już takim dobrym wyborem. 
To też historia o żalu za tym czego nie zrobiliśmy, nie powiedzieliśmy, do czego nie da się wrócić i co dręczy nas potem całymi latami.

"Dlaczego ja nigdy tego nie powiedziałem, że moja matka jest fajna i że jestem z niej dumny? Dlaczego te słowa tak mnie zawstydzały, że zatrzymywałem je w środku, dla siebie, tam gdzie nie było z nich żadnego pożytku? Nie wiem. Wiem tylko, że wszystkie puste słowa mogą się okazać trudne do wymówienia. A kiedy jest za późno, przychodzi ci do głowy jedno zdanie po drugim, które powinieneś był powiedzieć, ale nie powiedziałeś."

Piękna książka o czymś. Warta każdej poświęconej jej minuty. Lars Saabye Christensen ma we mnie wierną fankę.



poniedziałek, 23 marca 2015

Katarzyna Bonda - "Pochłaniacz"



Bardzo niezły polski kryminał, którego największą wadą okazuje się to, co początkowo do niego zachęca -  długość. Pod koniec już się całkiem solidnie nudziłam i wyczekiwałam ostatniej kropki. A początek był bardzo obiecujący, po początku pomyślałam o kurde, to jest tak napisane jak zachodnie kryminały, jakby się oglądało sensacyjny film. Do tego bohaterką jest kobieta, a ja (mimo miłości do komisarza Montalbano) bardzo lubię gdy detektywem jest kobieta, a jeśli jeszcze dobrze napisana to och. 

U Bondy w roli detektywa występuje Sasza Załuska, znana profilerka niegdyś zatrudniona w policji, potem robiąca karierę naukową zagranicą. W konkursie na najlepszych bohaterów powieści kryminalnych zdobywa sporo punktów - jest samotną matką, walczącą o trzeźwość alkoholiczką, obarczoną toksyczną rodziną, ma też na koncie dwuznaczną relację z przestępcą, do tego jest bardzo inteligentna i nieźle wygląda. Tuż po powrocie do Polski (czas zmierzyć się z przeszłością i dojść z życiem do ładu) Sasza dostaje ciekawą propozycję pracy. Szybko okazuje się, że coś tu nie gra i intratne zlecenie jest tak naprawdę miną, podkładaną przez nie wiadomo kogo, nie wiadomo po co i nie wiadomo kiedy mającą ostatecznie wybuchnąć.
To, co ma być pracą polegającą na wytropieniu konkretnej osoby, szybko zmienia się w poszukiwanie mordercy. W dodatku całkiem świeża sprawa zabójstwa najwyraźniej powiązana jest ze zniknięciem dwojga nastolatków w latach 90tych. 

Zarówno przestępczy półświatek sprzed dwudziestu lat, jak i samo śledztwo opisuje Bonda bardzo rzetelnie, cały ten policyjny i gangsterski slang, którym posługują się bohaterowie brzmi wiarygodnie (na tyle na ile mogę to ocenić z pozycji osoby, której zetknięcie się z tym środowiskiem ogranicza się do regularnego oglądania  "The Heat") i wierzę, że autorka poświęciła mnóstwo czasu na dopracowanie szczegółów. I tak sobie tę książkę czytałam najpierw z entuzjazmem i wypiekami na twarzy, potem po prostu z przyjemnością, a w końcu zaczęłam się łapać na tym, że się nudzę, a myślami jestem zupełnie gdzieś indziej. Jak dla mnie zatem - niepotrzebnie "Pochłaniacz" jest tak długi. A druga sprawa, że to co mogło być naprawdę interesujące, czyli szukanie śladów sprawcy zbrodni po zapachu, opisane jest akurat tak, że w ogóle nie wzbudza zaciekawienia i stanowi absolutny margines historii.

Mimo to uważam "Pochłaniacza" za dobrze napisaną, trzymającą się kupy i przemyślaną książkę, całkiem niezłą w swoim gatunku. I dlatego czekam na kolejne części.