poniedziałek, 21 października 2013

Jan Jakub Kolski - "Egzamin z oddychania"




Trochę mi przykro. Lubię filmy Kolskiego, nawet bardzo lubię, choć wiem doskonale, że jego styl może być dla niektórych wyjątkowo niestrawny. Dla mnie akurat nie. Lubię także Kolskiego samego w sobie, jego wypowiedzi są inteligentne i interesujące, no po prostu wydaje mi się, że to mądry i ciekawy facet, w dodatku patrzy się na niego z przyjemnością.
Przykro mi, bo "Egzamin z oddychania" nie zrobił na mnie ani połowy wrażenia, jakie towarzyszą oglądaniu filmów reżysera, więcej nawet - od pewnego momentu lektura ta stała się nieznośnie nużąca i do końca dobrnęłam już tylko siłą woli.

Historia dojrzałego reżysera, który porzuca dotychczasowe życie i rodzinę, by związać się z młodziutką Muszelką ma tyle wspólnego z prawdziwym życiem Kolskiego, że nie sposób opędzić się od przypuszczeń, że Sandow to po prostu alter ego autora. 
Muszę przyznać, że do końca książki nie udało mi się zrozumieć co takiego widzi w Muszelce Sandow, jest to bowiem postać idealnie głupiutka, typ dorosłej kobiety o umyśle i zachowaniu dziewczynki, słowem - coś, czego szczerze nie znoszę tak samo w życiu, jak w literaturze i przez co niespecjalnie mogłam uwierzyć w związek tej dwójki. 
Problemem jest też mnogość wątków i tematów. Mamy tu miłość i wielką namiętność, dalekie podróże, wątek kryminalny w postaci Sandowa knującego perwersyjne metody zemsty na mężczyznach, którzy kiedyś skrzywdzili Muszelkę, niby filozoficzne rozważania o życiu i całej reszcie, pierwotną męskość w wydaniu Sandowa polującego na niszczące okolicę bobry, a nawet wątek żydowskiego dziecka i wojennych zbrodniarzy. Wszystko traktowane jednakowo serio i jednakowo histerycznie. 
Bronią się jedynie te partie, w których Sandow towarzyszy w umieraniu własnej matce - te proste, przejmujące opisy jako jedyne w książce brzmią autentycznie i dotykają (choć już zestawienie śmierci matki z narodzinami córki i rozważania o tym, jak to równowaga we wszechświecie musi zostać zachowana są boleśnie banalne).

Niestety ani mnie ta powieść nie wciągnęła, ani nie poruszyła, a choć lekturę skończyłam kilka dni temu to już niewiele z niej pamiętam, poza dojmującym wrażeniem obcowania z czymś pretensjonalnym i przereklamowanym.
Pozostanę więc przy oglądaniu filmów Jana Jakuba Kolskiego, zawsze z przyjemnością, ale po jego kolejne literackie dokonania, o ile będą,  już nie sięgnę. 

czwartek, 17 października 2013

Cormac McCarthy - "Krwawy południk"




McCarthy pisze o Dzikim Zachodzie.
Jego powieść jest jednak bardzo daleka od romantycznych opowieści, jakie znamy z westernów. Próżno w niej szukać szlachetnego szeryfa, walki o sprawiedliwość i szczęśliwego zakończenia.
"Krwawy południk" nie ma nawet głównego bohatera. Ten jest zbiorowy - to banda Johna Glantona (ciekawostka - Glanton jest postacią historyczną, faktycznie istniał i dopuszczał się niezbyt szlachetnych uczynków).

U McCarthy'ego banda Glantona wchodzi w układ z gubernatorem - mają oczyścić okoliczne ziemie z Indian, a zapłata będzie obliczana na podstawie ilości dostarczonych skalpów. Szybko okazuje się, że dla grupy nie ma znaczenia pochodzenie skalpów, co więcej - motywem ich działań nie wydaje się wcale chęć otrzymania zapłaty. Chodzi po prostu o zabijanie, o to, by mknąć przez prerię i pustynię, a po drodze niszczyć wszystko co żyje. 
Przywykłam już do stylu McCarthy'ego, do jego bezimiennych postaci, licznych odwołań do Biblii, surowej narracji i dusznej atmosfery jego powieści. A jednak "Krwawy południk" był dla mnie pewnym zaskoczeniem.

Członkowie bandy Glantona są jakby przezroczyści. Nie wiemy nic o ich motywach, osobowościach, wydają się nie mieć żadnego indywidualnego rysu. Postać, o której wiemy najwięcej to Sędzia Holden - niby nie przywódca, ale jakby przywódca. Niby zwyrodnialec, ale zna się na prawie i na literaturze, mówi obcymi językami, wie to i owo o filozofii. Spośród wszystkich postaci w książce, ta jest najbardziej przerażająca. Wielki, pozbawiony choćby jednego włoska, na pozór spokojny Holden to  zło wcielone, człowiek, który nie wierzy w żadnego Boga, ale sam się za niego uważa. Nic na tym świecie nie ma prawa istnieć jeśli ja nie wydaję na to przyzwolenia, mówi Sędzia Holden, i to zdanie w zestawieniu z jego uczynkami trochę wywołuje gęsią skórkę.

Wyjęci spod prawa koledzy Holdena wędrują przez meksykańskie pogranicze, po drodze gwałcąc i krwawo mordując kobiety, mężczyzn, dzieci i Indian. Nie rozmawiają o swoich uczynkach, nie analizują ich, kierują się prostymi potrzebami - zjeść, wyspać się, zabić. Krwawy szlak, jaki zostawiają za sobą podwładni Glantona zestawiony jest z opisami przyrody - jak zwykle u McCarthy'ego niezwykle precyzyjnymi i sugestywnymi.
Nie ma w tej książce żadnej przeciwwagi dla wszechobecnego zła, żadnej postaci, której można by się uchwycić w nadziei, że przywróci właściwy porządek rzeczy. 
Nie ma Boga, ale nie ma też Szatana - to my, ludzie, jesteśmy odpowiedzialni za całe piekło, które nas spotyka.
Świat "Krwawego południka" jest przerażającym miejscem, bez żadnej nadziei i bez szansy na ocalenie. 
Prawie tak jak życie, zdaje się mówić autor, a ja prawie mu wierzę.