czwartek, 29 września 2011

Wojciech Tochman - "Dzisiaj narysujemy śmierć"


Najpierw garść faktów z wikipedii i statystyk. "(...)ten górzysty kraj w Afryce Centralnej, wielkości jednego polskiego województwa(...), liczy dziesięć milionów ludzi. Większość z nich mieszka na wsi. (...) Podstawowy sprzęt rolniczy - motyka, kilof, maczeta. Bogactwa naturalne - śladowe. Przemysł - żaden. Bezrobocie - w niektórych miejscach nawet 80 procent. Budżet państwa - w większości oparty na pomocy zagranicznej. Co trzeci człowiek żyje tu za mniej niż dolara dziennie. Co drugi ma mniej niż piętnaście lat. Średnia długość życia: pięćdziesiąt. Śmiertelność noworodków: sto na tysiąc urodzonych. Poza tym z każdego tysiąca urodzonych tu dzieci ponad sto pięćdziesiąt umiera, zanim skończy pięć lat. Główne choroby: malaria i AIDS. Chorych nie leczą lekarze. W ośrodkach zdrowia zwykle ich nie ma. Są pielęgniarki, jedna na trzy tysiące mieszkańców. Lekarze pracują w nielicznych szpitalach. Nie ma wśród nich specjalistów. W całym kraju jest jeden laryngolog. Operacje kardiologiczne i onkologiczne przeprowadza się jedynie zagranicą."


Co wiecie o ludobójstwie w Rwandzie? Ile mieliście lat kiedy wspominały o nim telewizyjne wiadomości? Na ile was to obeszło? Ile czasu minęło od przebrzmienia newsa z Rwandy do momentu, gdy zmieniliście kanał, bo na innym był akurat fajny film?


Wojciech Tochman wali wprost między oczy prawdę, której tak wielu z nas wolałoby nie znać. Każda strona tej książki to tragedia, cierpienie i trauma na całe życie. Autor stara się powstrzymywać od wyrażania własnego zdania - przez większość czasu po prostu słucha. Każda kolejna historia opowiadana przez ocalonych z rzezi to cierpienie, strach, dezorientacja. Jak zrozumieć, że sąsiad, z którym spędzało się miło wolny czas nagle przychodzi do naszego domu z maczetą i morduje całą rodzinę? Jak wytłumaczyć młodemu chłopcu, że nadal żyje, ponieważ maczeta przyjaciela domu uderzyła w jego czaszkę pod złym kątem? Co powiedzieć kobiecie zgwałconej przez kilkunastu mężczyzn, która dziś mieszka ze swoimi oprawcami drzwi w drzwi? Codziennie życzą sobie nawzajem miłego dnia i pytają co słychać.


Dziś tam, w Rwandzie, o ludobójstwie się nie mówi. Liczy się pojednanie. Jeśli pomniki, to tylko w formie prostych płyt, bez nazwisk - przy takiej ilości ofiar nikt dziś nie dojdzie, kto leży w zbiorowych mogiłach.

Dziś w zatłoczonych rwandyjskich akademikach w jednym pokoju mieszka po sześciu, ośmiu studentów. Z braku miejsca śpią razem w łóżkach. Ile razy dochodzi do sytuacji, że sierota po ofiarach Hutu dzieli kołdrę z dzieckiem oprawców? Biorąc pod uwagę statystyki przytoczone na początku notki, musi się tak zdarzać raczej często.


Książka Tochmana jest wstrząsająca, to pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl. Wstrząsające jest to, że wydarzenia, o których opowiada nie miały miejsca dawno temu tylko w 1994 roku. Wstrząsające jest to, że tak zwany cywilizowany świat miał to wszystko tak bardzo w dupie. I wstrząsające są też fragmenty dotyczące roli kościoła katolickiego w tym wszystkim.

Na podstawie wspomnień polskiego żołnierza, świadka masakry, Tochman pisze:

"Rozkaz z kwatery głównej(...) brzmiał: siedzieć i czekać.(...) Rano zjedli z księżmi śniadanie. (...)Rozmawiano o tym, co dzieje się w mieście. I o tym, że nie należy się wtrącać, To nie nasza sprawa, nie nasz biznes."

Dalej jest o tym jak dla księży ważne było ocalenie przed profanacją Najświętszego Sakramentu. Wtedy, gdy w kaplicy zamkniętych było wielu Tutsi, czekających na niechybną śmierć, polscy księża jakoś zupełnie nie troszczyli się o ich życie, liczyło się za to uratowanie opłatka z mąki i wody.

O tym jak zachował się kościół mogłaby zresztą powstać zupełnie odrębna książka.


Mniejsza jednak z tym, istotą "Dzisiaj narysujemy śmierć" jest bowiem świadomość i pamięć. Tylko co z tym zrobimy? Dla mnie na przykład jest niepojęte, że żyję w kraju, w którym wciąż i wciąż wałkuje się temat ofiar II Wojny Światowej, przy równoczesnym totalnym zignorowaniu współczesności. Co z Rwandą, co z Bośnią? Czy ofiary tych współczesnych konfliktów mają czekać dziesiątki lat, aby ktoś się o nie upomniał? Co mam myśleć o sobie samej, kiedy czytam o kolejnej wojnie, o kolejnych ofiarach i zapominam o tym, gdy tylko przewracam stronę w gazecie? Gdzieś tam w świecie dzieje się źle, ale przecież to mnie nie dotyczy. Przecież nic nie mogę zrobić, zresztą nie mam na to siły, to za trudne żeby o tym myśleć, trzeba żyć swoim życiem.

A gdyby tu i teraz zdarzyło się tak, że to ja byłabym na miejscu Tutsi? Czy wtedy chciałabym żeby reszta świata zajęła się po prostu sobą i nie myślała o tym, co jest zbyt bolesne?


Poczytajcie Tochmana i pomyślcie.


PS.

I pomyślałam sobie jeszcze, że zamiast tych wszystkich siermiężnych Zemst, Dziadów i Konradów Wallenrodów, których nikt dziś nie rozumie i nikt nie chce czytać, właśnie takie książki powinny być na listach lektur w szkołach. Bo to jest nasze tu i teraz.




sobota, 24 września 2011

Mario Puzo - "Rodzina Borgiów"



Do tej lektury skusił mnie świetny serial HBO, przyznaję się bez bicia.

Serial był rewelacyjny, książka niestety mniej. Mówiąc wprost - nie powala mnie styl Puzo. Może to kwestia tego, że pisarz zmarł przed ukończeniem powieści i zadanie to przejęła jego współpracownica. Nie wiem, od którego etapu do akcji wkracza ta pani, więc nie wiem czy to jej wina, że książka jawi mi się jako średnia. Innych książek Mario Puzo nie czytałam, więc nie mogę z nimi "Rodziny Borgiów" porównać.


Sama historia rodziny Borgiów jest bardzo ciekawa, Puzo widział ją jako pierwszą włoską mafię i tak też ją przedstawia. Po objęciu papieskiego tronu kardynał Rodrigo Borgia, teraz Aleksander VI, bierze się od razu do roboty. Jego celem nie jest jednak dbanie o zbawienie katolickich dusz lecz wielka polityka - chodzi o to, by Borgiowie zjednoczyli pod swym panowaniem całe Włochy i aby nic nie mogło zagrozić ich pozycji. Aby to osiągnąć papież zrobi wszystko. Przehandluje ukochaną córkę, wydając ją za przedstawiciela rodu, którego przychylności potrzebuje i zrobi kardynała z syna, który marzy o wojskowej karierze. Polityczne ambicje Aleksandra są najważniejsze, cała rodzina musi się im podporządkować. Z jednej strony mamy tu sprawowanie najwyższych kościelnych urzędów, z drugiej - i kardynałowie i papież nie stronią od morderstw i intryg. Do tego kolejne papieskie kochanki, kazirodczy związek Lukrecji i Cezara, a w tle postacie, które świetnie znamy z lekcji historii.


Ta książka na pewno mogłaby być o wiele lepsza. Może stałoby się tak, gdyby od początku do końca pracował nad nią sam Mario Puzo. Tymczasem rzecz jest po prostu średnia, ot, powieść z potencjałem, którego nie wykorzystano. Szkoda.



niedziela, 18 września 2011

Joyce Carol Oates - "Córka grabarza"



Swoją czytelniczą przygodę z twórczością Joyce Carol Oates rozpoczęłam od książek, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest ona mistrzynią przekazywania maksimum treści w możliwie jak najkrótszej formie. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że i owszem - jest mistrzynią - ale tak samo mistrzynią jest w tworzeniu wybornych ludzkich portretów , które zajmują kilkaset stron. Innymi słowy - niezłe "cegły" ma w dorobku pani Oates i "Córka grabarza" to kolejna z takich cegieł.


Rodzina Schwartów przybywa do Ameryki uciekając przed piekłem nazistowskich Niemiec. Emigracja diametralnie odmienia ich życie - w Niemczech Jakub Schwart był szanowanym nauczycielem, a jego rodzinie dobrze się wiodło, na nowym kontynencie czeka na niego jedynie posada grabarza i mieszkanie w wiecznie wilgotnej, kamiennej chatce na terenie cmentarza. Synowie Jakuba nie radzą sobie w nowej rzeczywistości, żona nie wychodzi nawet z domu, a sam Jakub nie jest w stanie zaoszczędzić choćby najmniejszej sumy.

Jest jeszcze mała Rebeka. Dziewczynka jest inna, różni ją od pozostałych członków rodziny to, że przyszła na świat na statku w nowojorskim porcie i jako jedyna jest Amerykanką z urodzenia. Rebeka nie ma łatwego życia - obserwujemy ją jak dorasta na cmentarzu, w cieniu despotycznego, agresywnego ojca i cichej, wycofanej matki, w towarzystwie braci, którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji opuszczą rodzinny dom. Pozbawiona normalnego dzieciństwa, przyjaciół i radości, Rebeka musi dojrzeć zbyt szybko, a rodzinna tragedia tylko to przyspiesza. Dziewczyna rozpoczyna samodzielne życie i zakochuje się w pierwszym mężczyźnie, który zwraca na nią uwagę. Trafia jednak z deszczu pod rynnę, jej ukochany daleki jest bowiem od ideału. Po kolejnym pobiciu Rebeka ucieka od męża i odtąd śledzimy jej nowe życie. Kobieta zmienia tożsamość i miejsca zamieszkania - zrobi wszystko, byle tylko uchronić siebie i małego synka przed gniewem męża.


Fantastycznie narysowany portret kobiety, która znajduje w sobie siłę, by stworzyć siebie na nowo. Nie mając żadnego wykształcenia, Rebeka z premedytacją wykorzystuje to co dał jej los - nieprzeciętną urodę i urok osobisty. Nie zawaha się wykorzystać tych atutów do manipulowania ludźmi, których spotyka na swej drodze, a wszystko po to żeby zapewnić godne życie sobie i ukochanemu dziecku. Nowe życie Rebeki to ucieleśnienie amerykańskiego snu, ma jednak swoją cenę. Grając przez całe życie wymyśloną dla siebie rolę, kobieta zatraca własną tożsamość. Nie może być szczęśliwa latami ukrywając kim tak naprawdę jest i choć odgrywa swoją postać perfekcyjnie to jednak nie da się uciec od przeszłości. I choć wydaje się, że pod koniec życia Rebeka ma wszystko to okazuje się, że to tylko pozory, a to czego naprawdę pragnie, jest już nieosiągalne.


Kolejna ze świetnych książek Oates. Wątpię zresztą żeby ta pisarka stworzyła coś co nie będzie mi się podobało. Tak doskonale opowiada o meandrach ludzkich losów, że każde spotkanie z jej twórczością to wielka satysfakcja i sporo materiału do przemyśleń. Bardzo polecam.



niedziela, 11 września 2011

Sebastian Fitzek - "Klinika"



Czwarta książka Fitzka, którą dane mi było przeczytać i muszę przyznać, że trzyma facet poziom. Jest mistrzem budowania napięcia i takiego prowadzenia narracji, że wprost nie sposób się od jego książek oderwać.


Tym razem akcja toczy się w prywatnej klinice psychiatrycznej. Cierpiący na amnezję Caspar próbuje przypomnieć sobie kim jest i co ma z nim wspólnego mała dziewczynka, której twarz czasami staje mu przed oczami. Tymczasem świat na zewnątrz żyje sprawą groźnego Łamacza, który porywa młode kobiety, więzi je przez kilka dni, a kiedy zostają odnalezione nie sposób nawiązać z nimi kontaktu. Zupełnie tak jakby zostały uwięzione we własnych ciałach.

W pewną mroźną noc w klinice zaczynają dziać się dziwne i przerażające rzeczy i wszystko wskazuje na to, że to sprawka Łamacza... Oczywiście śnieżna zawierucha odcina od świata położoną i tak na uboczu klinikę i bohaterowie - czyli garstka pacjentów i kilka osób personelu - są zdani sami na siebie. W głowie Caspara pojawiają się strzępki wspomnień, mężczyzna nie wie jak je zinterpretować, zaczyna jednak zdawać sobie sprawę, że nie powinien ufać nikomu, a być może i sobie samemu. W klaustrofobicznej przestrzeni mrożące krew w żyłach wydarzenia następują po sobie coraz szybciej, a finał jest - jak to u Fitzka - zaskakujący i nieoczekiwany.


Nie ma co przesadzać i rozpływać się w zachwytach, ale w kategorii literatury czysto rozrywkowej Sebastian Fitzek naprawdę daje radę. Polecam:)


wtorek, 6 września 2011

Shulamit Lapid - "Gazeta lokalna"



Bardzo to jest miłe, gdy kupuję książki zupełnie na ślepo - bo akurat sprzedawca, od którego nabyłam coś na allegro ma w ofercie dziwnie brzmiący tytuł, bo cena zachęca, bo to z dobrego wydawnictwa albo po prostu "bo tak" - i okazuje się, że trafiam w ten sposób na coś bardzo fajnego. Tak właśnie było z tą książką. Shulamit Lapid - nazwisko to zupełnie nic mi nie mówiło, a szkoda.


"Gazeta lokalna" to kryminał, w dodatku izraelski, czyli wyróżniający się na tle kryminałów skandynawskich, które nas ostatnio atakują ze wszystkich stron. Nie żebym miała coś przeciwko Skandynawii, ale odmiana od czasu do czasu to miła rzecz:-)


Bohaterką "Gazety" jest Lizzie Badihi, przebojowa dziennikarka zawalona robotą, nazywająca samą siebie zwalistą krową o wielkich stopach, która oprócz problemów osobistych zmaga się także z zawodowymi. Głównym konkurentem Lizzie jest dziennikarz innej gazety - w obawie o to, by nie sprzątnął jej sprzed nosa interesującego tematu Lizzie bywa dosłownie wszędzie - na premierze absurdalnego przedstawienia, na bezwartościowych wykładach, na otwarciu galerii i na kolejnych przyjęciach lokalnej śmietanki towarzyskiej. Na jednym z takich przyjęć zostaje zamordowana żona gospodarza, a Lizzie oczywiście rozpoczyna prywatne dochodzenie.


Mniejsza o intrygę, ta trzyma się kupy i nie można jej nic zarzucić, ale to Lizzie podbiła moje serce od pierwszych stron powieści. To właśnie perypetie młodej dziennikarki i jej zwariowanej rodziny są siłą napędową "Gazety lokalnej". Dorzućcie do tego niezłe tempo akcji, zgrabne operowanie językiem i współczesny Izrael jako tło, a otrzymacie bardzo przyzwoitą książkę, którą przeczytacie z uśmiechem zadowolenia na twarzy.

Żałuję, że w Polsce ukazały się tylko dwie części przygód redaktor Badihi - po tę drugą na pewno wkrótce sięgnę. Polecam.


niedziela, 4 września 2011

Cormac McCarthy - "Strażnik sadu"



Pamiętam jak wielkie wrażenie wywarła na mnie przeczytana jakiś czas temu "Droga". O "Strażniku sadu" mogę powiedzieć tylko, że jest jeszcze lepszą książką.

To literacki debiut McCarthy'ego, napisany i dopracowany w najmniejszych szczegółach tak, że czytając co chwilę krzyczałam w duchu WOW.

Wspomniana "Droga", nawiasem mówiąc chyba najpopularniejsza książka pisarza, opisywała postnuklearną, apokaliptyczną rzeczywistość, "Strażnik sadu" przenosi nas na zabitą dechami amerykańską prowincję z lat 30tych i 40tych. Dorastający John, wychowywany przez samotną matkę, próbuje zarobić jakiekolwiek pieniądze polując na norki, co nie najlepiej mu wychodzi. Marion Sylder żyje z nielegalnego handlu alkoholem, a stary Ather Ownby od lat pilnuje tajemniczych zwłok spoczywających w zbiorniku wodnym w zachwaszczonym, podupadłym sadzie. Losy tej trójki splotą się ze sobą i w dziwny sposób połączą bohaterów.

Tak można streścić fabułę. Miłośnicy szybkiej akcji raczej nie będą tą lekturą zachwyceni, siłą powieści nie jest bowiem akcja, a sposób w jaki McCarthy o niej opowiada. Z jednej strony mamy tu wszechobecną, nieokiełznaną i dziką przyrodę, a z drugiej biednych, prostych, a często i prostackich ludzi posługujących się prymitywnym językiem i nie zaprzątających sobie głów rozmyśleniami nad sensem istnienia. Obserwowanie chłopca, który zamiast cieszyć się beztroskim dzieciństwem kombinuje jak zarobić parę groszy, świadomość tego, że młody bohater nie ma żadnych szans na dobre życie, patrzenie jak jego jedynym wzorem staje się podejrzany przemytnik whisky prawie boli.

Świat narysowany w "Strażniku sadu" jest brutalny i prosty, nie ma w nim miejsca na dorastanie, z dzieciństwa wchodzi się od razu w dorosłość, a codzienność może się zmienić jedynie na gorsze.


Sposób w jaki to wszystko jest opisane zapiera dech w piersiach. Nie ma tu zbędnych słów, niepotrzebnych opisów, przegadanych fragmentów. To dla mnie powieść absolutna, "skończona", i w tym kontekście fakt, że to debiut budzi mój najgłębszy szacunek i uznanie dla McCarthy'ego. Obcowanie z taką literaturą to największa przyjemność.