Przepiękna, mądra i świetnie napisana (i zapewne wspaniale przetłumaczona) książka, której fragmenty wciąż czytam sobie wyrywkowo choć skończyłam jej lekturę kilka tygodni temu.
Ciekawa jest już sama konstrukcja - powieść jest podzielona na trzy części, przy czym każda z nich mogłaby być osobną książką albo obszernym opowiadaniem.
Pierwsza część to opis lata 1969 roku - roku, w którym człowiek wylądował na Księżycu. Nastoletni Chris spędza z matką wakacje nad norweską zatoką. Choć co roku przyjeżdżają w to samo miejsce, tym razem jest trochę inaczej, po pierwsze nie towarzyszy im ojciec, po drugie Chris zamierza poświęcić się pisaniu poezji. Błyskotliwy i inteligentny, choć trochę wycofany z powodu fizycznej ułomności, chłopak przeżyje lato, które okaże się najważniejszym okresem w jego życiu.
W środkowej części "Odpływu" autor robi zwrot i przenosi nas w zupełnie inne miejsce, zupełnie inny czas i całkiem inną historię. To opowieść o Franku Farellim, mieszkańcu amerykańskiego miasteczka jakby wyjętego z sennych koszmarów, który obejmuje posadę Pośrednika, czyli faceta od przekazywania ludziom złych wiadomości. Ta część tonie w ponurym nastroju i grozie, zmienia się nie tylko klimat, ale i styl narracji. Rozdźwięk między tymi dwoma fragmentami jest bardzo wyraźny.
Lato Chrisa to słodko - gorzka opowieść o dorastaniu, pełna błyskotliwych metafor i dowcipu, opowieść o Pośredniku zaś pełna jest smutku, przygnębienia, atmosfery wszechogarniającej beznadziei.
Na koniec Christensen znów pokazuje nam Chrisa - tyle, że teraz jest to starszy facet, który próbuje dojść do ładu z samym sobą i dlatego leci do Stanów na terapię w renomowanym zakładzie psychiatrycznym. On szuka odpowiedzi na pytania o sens i ciężar dawnych wydarzeń, my odkrywamy, że między trzema częściami "Odpływu" jest pewien związek.
Zabieg z umieszczaniem powieści w powieści nie jest niczym nowym, oczywiście. Nieco rzadziej się zdarza, że ta powieść w środku powieści jest tak samo wciągająca jak właściwa historia ("Tony i Susan" Austina Wrighta to pierwsze co przychodzi mi do głowy), ale w przypadku Christensena to wszystko ma głęboki sens. Kiedy doczytamy "Odpływ" do końca, odkrywamy jak wszystko się zazębia i dopełnia.
Jeśli o mnie chodzi to za absolutne mistrzostwo uważam początkowy opis wakacji. Nie mogłam, oczywiście, nie mieć skojarzeń z "Cudownymi dziećmi" Jacobsena, ale po namyśle stwierdzam, że to jednak zupełnie inne historie.
Smak, zapach i wydarzenia pozornie beztroskiego lata, które okazuje się tak ważne dla bohatera, oddaje Christensen po prostu mistrzowsko. Jest tu i rodzący się bunt nastolatka, i pierwsza miłość, i niespodziewana, niechciana przyjaźń, i pełne podekscytowania oczekiwanie na zdobycie Księżyca, jest rozczulająca pewność, że tak, muszę być pisarzem i nikim innym. Jest fizyczna ułomność, której nie da się ukryć więc trzeba ją przykrywać pewnością siebie i błyskotliwymi ripostami. Są pierwsze poważne wybory, kiedy trzeba zdecydować wobec kogo jesteśmy lojalni. I zdrada, która może jest przyczyną początku końca czyjegoś życia, a może nie. Ciężar, który zostaje na zawsze.
I to, co nie jest opisane wprost, bo dla dorastającego chłopca zachłystującego się pierwszym zauroczeniem i pochłoniętego pisaniem wiersza nie jest ani dostrzegalne, ani warte uwagi. Ale my jesteśmy dorośli i możemy się domyślać, że za usprawiedliwioną złamaniem nogi nieobecnością ojca kryje się małżeński kryzys. Że zajmująca się domem matka może nie zapisuje w tajemniczych notesikach tylko list zakupów i rzeczy do zrobienia. Że może poświęcenie siebie dla rodziny po czasie nie wydaje się już takim dobrym wyborem.
To też historia o żalu za tym czego nie zrobiliśmy, nie powiedzieliśmy, do czego nie da się wrócić i co dręczy nas potem całymi latami.
"Dlaczego ja nigdy tego nie powiedziałem, że moja matka jest fajna i że jestem z niej dumny? Dlaczego te słowa tak mnie zawstydzały, że zatrzymywałem je w środku, dla siebie, tam gdzie nie było z nich żadnego pożytku? Nie wiem. Wiem tylko, że wszystkie puste słowa mogą się okazać trudne do wymówienia. A kiedy jest za późno, przychodzi ci do głowy jedno zdanie po drugim, które powinieneś był powiedzieć, ale nie powiedziałeś."
Piękna książka o czymś. Warta każdej poświęconej jej minuty. Lars Saabye Christensen ma we mnie wierną fankę.
Zgadzam się z opinią, książka jest mistrzowsko napisana i przepiękna. Poza tym ileż rzeczy w niej autor zawarł - to rozliczenie z "pisarstwem" i jak zwykle - hołd dla matki...
OdpowiedzUsuńTak, to jest też książka o pisaniu - miałam o tym wspomnieć, ale w końcu zapomniałam. Wątek matki piękny. Jestem tą książką absolutnie oczarowana.
UsuńO, lubię takie trzywątkowe powieści, które w pewnym momencie się łączą :)
OdpowiedzUsuń