poniedziałek, 3 września 2012

Marlena de Blasi "Tysiąc dni w Orvieto"



O tym, że "Tysiąc dni w Orvieto" jest najsłabszą częścią  trylogii Marleny de Blasi dowiedziałam się niestety po fakcie, ale chyba już nie mam ochoty sprawdzać jak na jej tle wypadają pozostałe części. Nastawiona byłam, mimo swej niechęci do czytadeł, bardzo dobrze -  rzucić wszystko, zmienić swoje życie i zamieszkać w obcym kraju, to brzmi przecież świetnie (nawet pomimo faktu, że motyw ten jest w literaturze zgrany do granic możliwości).

Książka jest czymś na kształt zapisków doświadczeń samej pisarki, autorki książek kulinarnych, która zakochała się we Włochu i w samej Italii i postanowiła związać z nią swoje życie. Etap zakochania i spektakularnych zmian opisują, jak mniemam, wcześniejsze tomy, ten traktuje o poszukiwaniach własnego domu i zapuszczaniu korzeni w urokliwym, choć niepozbawionym wad średniowiecznym miasteczku Orvieto. Nie jest to powieść, więc fabuły tu niewiele, jest za to sporo o poszukiwaniach tego właściwego domu (tu akurat w pełni autorkę rozumiałam), dziwnym podejściu Włochów do zobowiązań i terminów i, w końcu, o remontowaniu. 
Potrafię sobie wyobrazić zachwyt Marleny de Blasi miasteczkiem, jego nie całkiem przyjaznymi mieszkańcami i samym domem, rozumiem doskonale chęć odmiany życia i znalezienia spokoju, nie zmienia to jednak faktu, że to dość lichy materiał na książkę, która nie jest powieścią. Innymi słowy - wspomnienia autorki, choć pewnie drogie jej sercu i dla niej samej ważne, dla czytelnika nie są przesadnie interesujące. Gdzieś w tle pojawiają się wprawdzie ze dwie lub trzy ekscentryczne postaci o włoskim rodowodzie, lecz to za mało, by obronić całość. 
Po książce tego rodzaju spodziewałam się nie porywającej, szybkiej akcji, lecz ciepła, lekkości,uroku i oddania klimatu Włoch-  i niestety nie dostałam żadnej z tych rzeczy. 
Słowem, chęci miałam jak najlepsze, ale nie wyciągnęłam z "Tysiąca dni w Orvieto" zbyt wiele emocji.
W dodatku szukając informacji o autorce obejrzałam jej zdjęcia i muszę przyznać, że ta napompowana botoksem pani jest tak różna od obrazu swobodnej, naturalnej, odzianej w zwiewną spódnicę narratorki książki, że straciłam do niej całą sympatię.
Cóż, nie było to udane spotkanie.

4 komentarze:

  1. Ja ostatnio przeczytałam "Tamtego lata na Sycylii" tej pani i była to bardzo przyjemna lektura. O pozycjach z serii "1000 dni w..." słyszałam, że im dalej w las tym gorzej, więc rzeczywiście, może gdybyś zaczęła od pierwszej części, Twoje spotkanie z Marleną de Blasi nie byłoby aż tak nieudane :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam prawie wszystkie książki Marleny de Blasi. Nie rozczarowałam się jakoś specjalnie, ale nie wiem dlaczego Ty oceniasz ją po zdjęciach znalezionych w Internecie. Miałam okazję poznać Marlenę osobiście i myślę, że wygląd nie ma tutaj znaczenia. Marlena to ciepła osoba, która ma wielkie serce.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja po "Tysiąc dni w Wenecji" dałam sobie spokój z tą trylogią. Nie, nie była tragiczna, ale też niespecjalnie mnie zainteresowała. Kiedyś otrzymałam w prezencie "Amandine" tejże autorki i o dziwo bardzo mi się podobała. Polecam więc.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z ciekawosci obejrzalam zdjecia... SLABO MI ;-)))))).

    OdpowiedzUsuń