poniedziałek, 10 października 2016

Elizabeth Strout - "Mam na imię Lucy"


Skromnych rozmiarów powieść Elizabeth Strout doczekała się już mnóstwa świetnych recenzji. To jedna z tych książek pozornie bez żadnej akcji. Oto narratorka, spełniona matka i pisarka, wspomina czas gdy tajemnicza choroba unieruchamia ją na kilka tygodni w szpitalu. Wówczas niespodziewanie odwiedza ją matka. Relacje kobiet są trudne i skomplikowane, trudno je nazwać bliskimi. Ale ta kilkudniowa wizyta i rozmowy snute przy szpitalnym łóżku są szansą na naprawę wzajemnych stosunków.
Gdzieś poza wspomnieniami z przeszłości i ploteczkami o dawnych sąsiadach kryje się pamięć o strachu, braku poczucia bezpieczeństwa, niezaspokojony głód czułości i zwyczajny żal.
To przede wszystkim opowieść o oddaleniu. Dystansie, który raz zbudowany, nie będzie możliwy do przebycia już nigdy. To historia rodziców, którzy swoim chłodem naznaczają własne dzieci na zawsze i historia dzieci skazanych na poszukiwanie w sobie jakiegoś brakującego ogniwa.
Bardzo oszczędnie opowiedziana rzecz o trudnych relacjach. I niby wszystko mi się podobało tylko jakoś nic we mnie podczas tej lektury nie drgnęło, nie było we mnie nawet cienia emocji. Dlatego, choć doceniam tę powieść, po inne dokonania Elizabeth Strout jakoś nie mam ochoty sięgać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz