wtorek, 11 października 2016

Stephen King - "Znalezione nie kradzione"


Druga część kryminalnej trylogii Kinga, od razu wyznam, że podobała mi się dużo bardziej niż pierwsza. 
Po pierwsze dlatego, że akcja toczy się tu nieco szybciej, po drugie dlatego, że tym razem psychopatyczny sprawca zbrodni jest jakby bardziej przerażający, ale przede wszystkim dlatego, że ta książka to cichy hołd dla literatury. 
Zbrodnią jest tu zabójstwo znanego pisarza, dokonane w latach siedemdziesiątych przez wielbiciela jego twórczości. Morderstwo jest tylko efektem ubocznym, prawdziwym celem sprawcy jest bowiem kradzież notesów zawierających nieopublikowane dzieła Rothsteina. Morris Bellamy, morderca, szybko trafia za kratki (za zupełnie inne przestępstwo) i ma tam tkwić w nieskończoność, ale wychodzi po kilkudziesięciu latach i chce odzyskać ukryty przed aresztowaniem łup. Tyle tylko, że ten jest teraz własnością bystrego małolata, również wielbiciela prozy Rothsteina. Konfrontacja jest nieunikniona, a nastoletni Peter Saubers radzi sobie z nią całkiem nieźle, szczególnie od chwili gdy ma u boku znanego z "Pana Mercedesa" detektywa Hodgesa i dwójkę jego oryginalnych pomocników.
Dobrze się to czyta, muszę przyznać. Trochę się martwię, że ostatni tom zepsuje mi odbiór całości, bo widać, że King dąży już mocno w stronę jakichś metafizycznych i paranormalnych głupot zamiast rzetelnego kryminału, ale to nic. Mam już tę trzecią część na półce i na pewno wkrótce przeczytam. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz