O twórczości Margaret Atwood słyszałam tyle dobrego, że wprost nie mogłam doczekać się swojego pierwszego spotkania z nią. Nastawiłam się na jakieś mega doznania czytelnicze i to był chyba błąd, bo dostałam po prostu dobrą powieść i nic więcej.
"Wynurzenie" jest dość wnikliwym portretem psychologicznym młodej kobiety, co ciekawe - autorka ani razu nie wymienia jej imienia. Dowiedziawszy się o zniknięciu swojego ojca kobieta wraca po latach w rodzinne strony, do Kanady. Wiemy, że bohaterka od dawna nie kontaktowała się z ojcem, a powody jej odejścia z domu pozostają tajemnicą. W wyprawie towarzyszy jej partner Joe oraz zaprzyjaźnione małżeństwo - Anna i Dawid. Cała czwórka postanawia zostać kilka dni w położonej na niewielkiej wyspie chacie należącej do ojca głównej bohaterki. Dla niej samej jest to okazja do czegoś w rodzaju podróży w głąb siebie, poprzez powrót do krainy swego dzieciństwa kobieta próbuje rozliczyć się z nie zawsze dobrymi wyborami, jakich dokonywała. Analizuje swoje nieudane małżeństwo, wspomina dziecko, które porzuciła oraz rodziców, od których odeszła bez słowa.
W idyllicznej scenerii odludnej wyspy obserwujemy nie tylko zmagania bohaterki z samą sobą, ale także relacje między pozostałymi postaciami. Na pozór wyluzowani i wyzwoleni (mamy lata 70-te) od ogólnie przyjętych norm, są jednak niewolnikami problemów, które poniekąd sami sobie stwarzają. Na pierwszy rzut oka udane małżeństwo Anny i Dawida jest w gruncie rzeczy pełnym napięć związkiem, w którym mąż regularnie zdradza żonę, a żona przez całą dobę paraduje w makijażu "bo Dawidowi taka się podoba". Natomiast związek głownej bohaterki z Joe wydaje się być może nie jakoś szczególnie gorący, ale na pewno udany - lecz tylko do momentu, w którym Joe zaczyna oczekiwać od partnerki deklaracji miłości.
Ważne miejsce zajmuje w książce przyroda. Trzeba przyznać, że Atwood wspaniale opisuje kanadyjski krajobraz - bogactwo dźwięków i kolorów zdumiewa, a jednocześnie nie przytłacza czytelnika.
I wszystko byłoby dobrze, byłabym "Wynurzeniem" zachwycona gdyby nie dziwaczna symbolika dorobiona jakby na siłę do końcowych fragmentów powieści. Nie mam porównania z innymi książkami Margaret Atwood więc nie wiem - może to dla niej typowe, taka wysilona metafizyka, w każdym razie dla mnie było to niczym zgrzyt noża na szybie.
Jako portret psychologiczny powieść jest bez zarzutu. Ale z jakiegoś powodu nie odczułam nabożnego zachwytu, jakiego chyba podświadomie oczekiwałam po zasłyszanych wcześniej entuzjastycznych opiniach na temat twórczości kanadyjskiej pisarki.
Bo "Wynurzenie" jest chyba jedna z najslabszych powiesci Atwood, ja w ogole ledwo to zmeczylam, chociaz Atwood uwielbiam - nie zrazaj sie! :-)
OdpowiedzUsuńna mnie kiedyś największe wrazenie zrobiła "kobieta do zjedzenia" - ale miałam chyba z 20 lat mniej, niż teraz, więc.
OdpowiedzUsuńa potem pokochałam "kocie oko", a Atwood przeczytałam wszystko :) i wielbię do dzisiaj
A mnie zachwycila najpierw "Pani wyrocznia", a potem tez "Kocie oko", "Kobieta do zjedzenia", "Grace i Grace", kiedys tez bardzo podobal mi sie "Slepy zabojca", ale to juz dosc dawno bylo/
OdpowiedzUsuń"Grace i Grace" mam na półce. Ale chyba najpierw przeczytam "Kobietę do zjedzenia" skoro tak zachwalacie:)
OdpowiedzUsuńAtwood rzeczywiście pisze wspaniale... Mam na półeczce jej powieść "Namiot" i ślinię się na jej widok ilekroć na nią spojrzę. "Wynurzenie" czytałam jakiś czas temu i to głównie za jej sprawą polubiłam Margaret... Ale jeszcze z wielu innych powodów.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i dzięki za tę notkę, miło się czyta o ulubionych pisarzach :)