niedziela, 30 maja 2010

Margaret Atwood - "Wynurzenie"


O twórczości Margaret Atwood słyszałam tyle dobrego, że wprost nie mogłam doczekać się swojego pierwszego spotkania z nią. Nastawiłam się na jakieś mega doznania czytelnicze i to był chyba błąd, bo dostałam po prostu dobrą powieść i nic więcej.


"Wynurzenie" jest dość wnikliwym portretem psychologicznym młodej kobiety, co ciekawe - autorka ani razu nie wymienia jej imienia. Dowiedziawszy się o zniknięciu swojego ojca kobieta wraca po latach w rodzinne strony, do Kanady. Wiemy, że bohaterka od dawna nie kontaktowała się z ojcem, a powody jej odejścia z domu pozostają tajemnicą. W wyprawie towarzyszy jej partner Joe oraz zaprzyjaźnione małżeństwo - Anna i Dawid. Cała czwórka postanawia zostać kilka dni w położonej na niewielkiej wyspie chacie należącej do ojca głównej bohaterki. Dla niej samej jest to okazja do czegoś w rodzaju podróży w głąb siebie, poprzez powrót do krainy swego dzieciństwa kobieta próbuje rozliczyć się z nie zawsze dobrymi wyborami, jakich dokonywała. Analizuje swoje nieudane małżeństwo, wspomina dziecko, które porzuciła oraz rodziców, od których odeszła bez słowa.

W idyllicznej scenerii odludnej wyspy obserwujemy nie tylko zmagania bohaterki z samą sobą, ale także relacje między pozostałymi postaciami. Na pozór wyluzowani i wyzwoleni (mamy lata 70-te) od ogólnie przyjętych norm, są jednak niewolnikami problemów, które poniekąd sami sobie stwarzają. Na pierwszy rzut oka udane małżeństwo Anny i Dawida jest w gruncie rzeczy pełnym napięć związkiem, w którym mąż regularnie zdradza żonę, a żona przez całą dobę paraduje w makijażu "bo Dawidowi taka się podoba". Natomiast związek głownej bohaterki z Joe wydaje się być może nie jakoś szczególnie gorący, ale na pewno udany - lecz tylko do momentu, w którym Joe zaczyna oczekiwać od partnerki deklaracji miłości.


Ważne miejsce zajmuje w książce przyroda. Trzeba przyznać, że Atwood wspaniale opisuje kanadyjski krajobraz - bogactwo dźwięków i kolorów zdumiewa, a jednocześnie nie przytłacza czytelnika.


I wszystko byłoby dobrze, byłabym "Wynurzeniem" zachwycona gdyby nie dziwaczna symbolika dorobiona jakby na siłę do końcowych fragmentów powieści. Nie mam porównania z innymi książkami Margaret Atwood więc nie wiem - może to dla niej typowe, taka wysilona metafizyka, w każdym razie dla mnie było to niczym zgrzyt noża na szybie.

Jako portret psychologiczny powieść jest bez zarzutu. Ale z jakiegoś powodu nie odczułam nabożnego zachwytu, jakiego chyba podświadomie oczekiwałam po zasłyszanych wcześniej entuzjastycznych opiniach na temat twórczości kanadyjskiej pisarki.


wtorek, 25 maja 2010

Yrsa Sigurdardottir - "Weź moją duszę"


Prawniczka Thora przyjeżdża do położonego na uboczu, nowootwartego hotelu aby zająć się sprawami właściciela przybytku, Jonasa. Personel hotelu i sam Jonas twierdzą, że w okolicy pojawiają się duchy, wszyscy też niejednokrotnie słyszeli w nocy płacz dziecka. Oczywiście żadnego dziecka w sąsiedztwie nie ma, więc sprawa jest co najmniej zagadkowa. Wkrótce po przybyciu Thory ktoś znajduje nad pobliską zatoczką zwłoki młodej kobiety, jak się okazuje - pani architekt, pracującej dla Jonasa. Niedługo potem ginie kolejna osoba zatrudniona w hotelu. Gdy podejrzenia policji padają na Jonasa, prawniczka rozpoczyna własne śledztwo mające na celu odnalezienie mordercy. Stopniowo poznaje historię dawnych mieszkańców okolicznych gospodarstw i odkrywa, że rozwiązanie zagadki wiąże się z przeszłością.


"Weź moją duszę" to druga książka z serii o przygodach islandzkiej prawniczki. Pierwsza, "Trzeci znak", nie do końca mi się podobała - niby wszystko grało, ale drażnił mnie nieudoly język jakim napisano książkę. "Weź moją duszę" to zupełnie inna bajka - warsztatowych potknięć jest tak mało, że właściwie ich nie zauważałam, a sama intryga rozwija się w odpowiednim tempie i wciąga. Ciekawie oddany islandzki "klimacik" - gęste mgły, wiatr, wzburzone morze, mrukliwy inspektor policji prowadzący śledztwo i tak dalej. Sama postać Thory dość interesująca - rozwódka z dwójką dzieci, w tym nastoletnim synem, który lada moment ma zostać ojcem, konflikty z byłym mężem, a do tego nie do końca jasny romans z Matthew - Niemcem poznanym przy okazji wcześniej prowadzonej sprawy.

Podsumowując - całkiem fajny kryminał.


piątek, 21 maja 2010

Małgorzata Rejmer - "Toksymia"


Pierwszy raz usłyszałam o "Toksymii" w radiowej Trójce. Jakiś pan opowiadał o debiucie Małgorzaty Rejmer z wielkim zachwytem, co oczywiście spowodowało, że natychmiast zaczęłam o tej książce myśleć ze sporym dystansem. Następnie książkę przeczytał mój M. i, choć może bez zachwytu, ale jednak wrażenia miał mocno pozytywne. Potem jeszcze kilka niezłych recenzji w gazetach i w końcu zdecydowałam, że najwyższa pora sprawdzić na własnej skórze jak to faktycznie jest z tą "Toksymią".


Bohaterami swej opowieści pisarka uczyniła zwykłych ludzi, mieszkańców Warszawy. Są zwykli do bólu - przeciętnie wyglądają, uprawiają pospolite zawody, nawet imiona mają w większości nijakie. Każdy z nich jest człowiekiem z problemami - Ada jest nieśmiała, a do tego ma ojca, którego trzeba leczyć psychiatrycznie, Jan ma awersję do światła, Lucyna wspomina zmarłego męża, który zmarnował jej życie, a Longin - polonista z powołania, został motorniczym żeby nie wysłuchiwać narzekań żony na niskie zarobki. Bohaterów poznajemy po kolei, ale w miarę rozwoju akcji ich losy zaczynają się ze sobą coraz bardziej zazębiać, by doprowadzić do smutnego, tragicznego finału. Opowieść ociera się mocno o groteskę, postaci są przedstawione jakby w krzywym zwierciadle, ale z drugiej strony pisarka traktuje je z pewną dozą czułości.


Fabuła jest niczego sobie, ale nie jest niczym nowym - szara rzeczywistość, brudne prześcieradła i śmierdzące, zakurzone mieszkania - to wszystko już przecież było. Jak dla mnie największym atutem tej powieści jest język. Świeży, lekki, specyficzny. Taki styl jednym się podoba od razu, dla innych będzie nie do przejścia. Moim zdaniem to właśnie ten styl czyni z "Toksymii" bardzo dobry debiut.


wtorek, 18 maja 2010

Joyce Carol Oates - "Gwałt. Opowieść miłosna."


Moje drugie spotkanie z prozą Joyce Carol Oates. Jeszcze mocniejsze niż pierwsze. Krótka, ale maksymalnie nasycona treścią książka. Momentami tak przejmująca, że odkładałam lekturę na kilka minut żeby ochłonąć.


Teena Maguire imprezuje ze znajomymi z okazji święta 4-go lipca. Jest tam ze swoją dwunastoletnią córką Bethie - ponieważ dziewczynka robi się senna, kobieta decyduje o powrocie do domu. Znajomy proponuje jej podwiezienie samochodem, ale Teena ma ochotę na spacer - jest piękna noc, brudne parkowe jezioro w blasku księżyca wygląda zjawiskowo, a przejście przez park będzie szybsze niż normalna droga. Decyzja o tym spacerze zmieni na zawsze życie kobiety i jej córki - w parku zostaną napadnięte przez grupę podkręconych narkotykami mężczyzn. Teena zostaje brutalnie zgwałcona i pobita, po czym pozostawiona przez bandytów na pewną śmierć. Udaje jej się przeżyć wyłącznie dzięki córce, która ucieka agresorom i ukryta między łodziami przeczekuje napaść na matkę, a potem wzywa pomoc.

Sprawcy przestępstwa zostają szybko zidentyfikowani, większość z nich to sąsiedzi i znajomi Teeny. Mogło by się wydawać, że to załatwia sprawę i sprawiedliwości stanie się zadość, ale tak się nie dzieje. Mieszkańcy miasteczka podważają wersję wydarzeń przedstawioną przez ofiarę i jej córkę. Według nich kobieta sama jest sobie winna - ubiera się przecież w szpilki i seksowne bluzki, lubi imprezy, nie stroni od flirtów. Pojawiają się głosy, że to wcale nie był gwałt, że kobieta sama zaproponowała seks swoim oprawcom, a pobita została przez kogoś zupełnie innego. Rozprawa sądowa nie wygląda wiele lepiej - obrońca bandytów to wyrachowany kłamca manipulujący faktami, a sędzia od początku jest uprzedzony do Teeny. Kobieta i jej córka muszą się zmierzyć nie tylko z traumatycznymi wydarzeniami, ale także z namacalną niechęcią otoczenia, z którego większość to krewni gwałcicieli. Po stronie Teeny staje tylko pewien policjant, który na własną rękę postanawia wymierzyć sprawiedliwość.


Chylę czoła przed warsztatem pisarskim pani Oates. Zmieścić tyle emocji na nieco ponad stu stronach to naprawdę wielka sztuka. Świetna, świetna książka.



piątek, 14 maja 2010

Haruki Murakami - "Kafka nad morzem"


Piętnastoletni Kafka Tamura ucieka z domu ojca w Tokio i udaje się na wyspę Shikoku. Nie do końca znamy motywy, które kierują Kafką - wiemy tylko, że ucieka przed dziwną przepowiednią ojca - a może nie tyle ucieka, co ją goni? Chłopak, sprawiający wrażenie bardzo dojrzałego jak na swój wiek, trafia do prywatnej biblioteki prowadzonej przez tajemniczą, przepełnioną smutkiem panią Saeki oraz młodego, nie mniej tajemniczego, pana Oshimę. Któregoś dnia Kafka budzi się w jakimś zagajniku - nie jest ranny, a jednak ma na sobie mnóstwo krwi, nie pamięta jak się tam znalazł ani co się stało. Chłopak zostaje pomocnikiem pana Oshimy i zamieszkuje w bibliotece. Wkrótce okazuje się, że w Tokio brutalnie zamordowano ojca Kafki - czy incydent w zagajniku miał z tym coś wspólnego?

Równolegle poznajemy pana Nakatę. Ten dziwaczny, sprawiający wrażenie opóźnionego w rozwoju staruszek nie potrafi czytać, ale za to umie rozmawiać z kotami. Przeczucie każe Nakacie wyruszyć z Tokio i przeprawić się przez wielki most - tym sposobem, nawet o tym nie wiedząc, mężczyzna rusza tropem Kafki.


Mamy tu jeszcze długowłosego kierowcę ciężarówki w hawajskiej koszuli, kotkę - miłośniczkę oper Pucciniego, dziewczynę - ducha oraz chłopca zwanego Kawką, który pojawia się zawsze gdy Kafka Tamura staje przed trudnym wyborem albo znajduje się w ciężkiej sytuacji. Jak to u Murakamiego - każda postać jest dziwniejsza od poprzedniej. A fantazja przenika rzeczywistość do tego stopnia, że nie wiadomo co jest prawdziwe.


Trudno powiedzieć za co tak lubię powieści Murakamiego. Jak się nad tym zastanowić to wszystkie są oparte na tym samym schemacie i przez to bardzo do siebie podobne. Anonimowy, wyprany z emocji miejski krajobraz, a w nim pogubiona, nieszczęśliwa jednostka. Bohater to zwykle bierny człowiek, któremu właściwie obojętne jest czy żyje - pojawiające się nagle dziwne okoliczności zmuszają go wreszcie do działania.


A jednak świat Murakamiego wciąga. Jak dotąd żadna z jego książek mnie nie znudziła - pomimo powtarzalności schematu. Każde spotkanie ze stworzonymi przez niego historiami jest tak samo ciekawe i magiczne.

Jak dotąd nie przetłumaczono na polski dwóch pierwszych książek pisarza - mam nadzieję, że ktoś to nadrobi, bo bardzo jestem ciekawa jak kształtował się jego styl.