Kiedy po przeczytaniu entuzjastycznych recenzji, które przetoczyły się przez moje ulubione tygodniki wreszcie kupiłam tę powieść i zasiadłam z nią w fotelu, poczułam bardzo przyjemny dreszcz oczekiwania. Książka jest smakowicie grubym tomiszczem, do tego ma piękną okładkę, okazała się jednak trudnym partnerem.
Po pierwsze trudno było mi się w nią wkręcić. Trochę dlatego, że nie miałam czasu by w pełni jej się oddać, ale trochę też na pewno z powodu formy powieści. Wszystko się tu miesza - narratorzy, osoby, czasy i miejsca akcji. Autor, nie zaprzątając sobie głowy akapitami czy choćby znakami przestankowymi, w jednym zdaniu posługuje się narracją pierwszo i trzecioosobową, swobodnie przeskakuje pomiędzy całymi epokami, miesza bohaterów.
Centralną postacią książki jest Adrian Ardevol, który u schyłku swojego życia pisze książkę opowiadającą po trosze o losach autora, ale przede wszystkim mającą zgłębić istotę zła. To właśnie stanowi pretekst do swobodnych wędrówek w czasie i przestrzeni, które skutkują tym, że zanim dotrzemy do kropki lądujemy ze względnie współczesnej barcelońskiej ulicy w lochach średniowiecznego inkwizytora, bez ostrzeżenia, bez wprowadzenia, bez przygotowania.
Takie zabiegi powodują, że trudno się w książkę wciągnąć, wejść w jej rytm. W końcu się to udaje i wtedy, po opanowaniu całego narracyjnego chaosu rodzi się pytanie czy właściwie miało to sens?
Monumentalna powieść Cabre nie niesie ze sobą większej głębi. Owszem, zgrabnie i pięknie mieszają się ze sobą epoki i wydarzenia (choć obraz obozu koncentracyjnego Auschwitz jest banalny jak szkolne wypracowanie), a sam bohater - niekochane dziecko - geniusz, owoc związku zimnej matki i ojca antykwariusza zakochanego wyłącznie w pięknych przedmiotach - budzi trochę uczuć, to jednak nic z tego nie wynika.
Bardzo podobne doznania towarzyszyły mi podczas lektury "Łaskawych" Jonathana Littella. Obie książki wydają mi się mocno przegadane i zdecydowanie przereklamowane, choć mimo wszystko Littell chyba jednak lepiej zbliżył się do tematu, czyli istoty zła.
"Wyznaję" czytało mi się z jednej strony dobrze, z drugiej - z dojmującą świadomością, że kolejna strona nie przyniesie już zmiany, że nie nastąpi to coś, co nagle przemieni tę powieść w arcydzieło.
Jeśli o mnie chodzi to mamy tu do czynienia z typowym przykładem przerostu formy nad treścią. Czuję się mocno zawiedziona, bo oczekiwałam o wiele więcej.
Ja powoli finiszuję w "Wyznaję".
OdpowiedzUsuń"Łaskawe" czytałem jakiś czas temu. W obu przypadkach mam podobne odczucia.
Dużo obietnic, mało doznań.
OdpowiedzUsuń"Wyznaję" też początkowo czytało mi się ciężko, ale kiedy zrozumiałam, że ta specyficzna narracja jest spowodowana chorobą Adriana ( nie piszę dokładnie o co chodzi, nie chcę spoilerować ) i wciągnęła mnie opowiadana historia - było już dużo lepiej. Skończyłam czytać tę książkę z wypiekami na twarzy i natychmiast zaczęłam od nowa, żeby lepiej poukładać i zrozumieć fakty. Jak dal mnie - fenomen.
OdpowiedzUsuńFaktycznie książka jest wymagająca, ale ja już po pierwszym rozdziale wpadłam w rytm i była dla mnie naprawdę wspaniała. Zapraszam na swoją recenzję: http://pozycjeobowiazkowe.blogspot.com/2016/02/wyznaje-jaume-cabre-wydawnictwo.html
OdpowiedzUsuń