środa, 17 września 2014

Yoyo Moyes - "Zanim się pojawiłeś"



Nie poświęciłabym tej książce ani minuty uwagi (głównie z powodu tytułu i okładki) gdybym nie pamiętała fali pozytywnych recenzji, jaka przetoczyła się przez książkowe blogi długie miesiące temu. A z tej fali zapamiętałam przede wszystkim, że o książce Yoyo Moyes pisały dobrze nawet te osoby, które - całkiem tak jak ja - nie pałają sympatią do tak zwanej literatury kobiecej. Dlatego w końcu, trochę przy okazji,  kupiłam tę powieść.

Lou jest uroczym lecz nieporadnym nieudacznikiem. W wieku 27 lat nadal mieszka z rodzicami, właśnie straciła pracę w kawiarni, a do tego tkwi w związku z facetem, który nieprzesadnie się nią interesuje, na pewno też nie jest jej wielką miłością. 
Szukająca nowego zajęcia Lou dostaje ofertę pracy jako opiekunka niepełnosprawnego mężczyzny, którym okazuje się Will - do czasu wypadku hiperaktywny yuppie uprawiający wszystkie możliwe sporty, śpiący na pieniądzach, przystojny pożeracz niewieścich serc. Po wypadku po prostu człowiek na wózku, sparaliżowany, wymagający nieustannej opieki i zdecydowany pożegnać się z życiem, które utraciło sens i smak. 
Spotkanie tej dwójki jest, o dziwo, całkiem interesujące, bo oto w życie zrezygnowanego (lecz doskonale wiedzącego czego chce) faceta na wózku wkracza dziewczyna o wielkim potencjale, który najprawdopodobniej nigdy nie rozkwitnie, z jednej strony pełna życia i szurniętych pomysłów, z drugiej już nauczona przez los, że nie zawsze układa się po naszej myśli.
Oczywiście tę dwójkę, pomimo początkowej niechęci, połączy specyficzna więź. Nie ma zaskoczeń, bo to jednak powieść bardzo konkretnego gatunku, skoro jest książę, choćby i nadszarpnięty przez życiowe zakręty, to musi być i księżniczka, i pewne utarte scenariusze.

Ale, o zgrozo, jakoś tak jest to napisane, że nie tylko nie powoduje zgrzytania zębami, ale wręcz nieświadomy uśmiech i jakoś tak wciąga, i nie irytuje, i w ogóle jest bardzo pozytywnie. Całość zmierza do smutnego, acz wielce wzruszającego finału - przyznaję, nawet ja uroniłam ze trzy łzy.
I taka to jest rzecz, że niby nic szczególnego, a na pewno nic oryginalnego. W związku ze stanowiącym istotną część fabuły problemem eutanazji przez niektórych uznawana za ważną, mocną książkę - ja uważam, że to wciąż kategoria czytadeł. Ale czytadeł dobrze napisanych, bez pretensji (mam wrażenie, że niektórzy niepotrzebnie dorabiają tam trzecie sensy i drugie dna), czasem zabawnych, a czasem autentycznie wzruszających, z niezłą postacią Lou, której nie sposób nie polubić i ze świetnym Willem, którego nie można nie szanować za determinację i samoświadomość.
Ta książka dała mi dwa wieczory zdumionych wzruszeń i zainteresowania losami bohaterów, a to znacznie więcej niż dostaję od popularnych czytadeł jeśli już na nie trafiam. I choć nie jest to coś co dostarcza materiału do długich przemyśleń i siedzi człowiekowi w głowie miesiącami, to na pewno nie jest też stratą czasu.
Z czystym sercem polecam - wielbicielkom gatunku spodoba się na pewno, a niewielbicielki  pozytywnie zaskoczy. 

1 komentarz:

  1. Sam tytuł wywołuje gęsią skórkę ;) Mam bardzo podobne odczucia w stosunku do "odprężających" lektur, dobrze wiedzieć, że tę można czytać bez dreszczy. Przyda się na pewno na jesienne wieczory :)

    OdpowiedzUsuń