Po "Wielkim Gatsbym", który bardzo mi się spodobał, nabrałam ochoty na kolejne spotkanie z prozą Fitzgeralda. Padło na jego powieściowy debiut, który przyniósł pisarzowi sławę i uznanie i podobno do dziś uznawany jest za jedną z najlepszych amerykańskich książek o dojrzewaniu. Hm, może i tak, lecz ja tej opinii nie podzielam.
Bohaterem powieści jest Amory Blaine - urodziwy, inteligentny i skrajnie w siebie zapatrzony młodzieniec, wzrastający w przeświadczeniu, że jest kimś absolutnie wyjątkowym. Gdy chłopak dorasta, postanawia rozpocząć studia na Uniwersytecie Princeton. Tradycyjna nauka szybko go jednak nudzi i Amory postanawia studiować raczej życie niż książki. Robi to jednak z takim samym zapałem, a raczej brakiem zapału, z jakim uczęszcza na wykłady, toteż efekty są raczej mizerne. Amory nie odnosi znaczących sukcesów ani jako poeta, ani dziennikarz studenckiej gazety, ani nawet jako dusza towarzystwa. Cała jego wyjątkowość jest, na moje oko, wymysłem matki uwielbiającej swojego jedynego syna.
Książka, o dość mętnej i irytującej konstrukcji, jest zapisem uniwersyteckiej codzienności Amory'ego oraz jego miałkich przemyśleń. Nie porwała mnie ta lektura zupełnie i nie zobaczyłam w niej niczego wyjątkowego, a nie przerwałam w połowie tylko dlatego, że nie mam takiego zwyczaju.
Wybitnie mi to dzieło Fitzgeralda nie leży, co po pozytywnym wrażeniu wywołanym lekturą "Wielkiego Gatsby'ego" dość mocno mnie zaskoczyło.
Trzeba mi zatem wziąć się za lekturę tej powieści. Jestem w tym samym punkcie wyjścia: czytałam "Wielkiego...", podobał mi się. Ciekawe, czy będę miała podobne wrażenia. ;)
OdpowiedzUsuń