piątek, 22 października 2010

Jakub Żulczyk - "Instytut"


Nie można tej książce odmówić dobrej promocji - to właśnie jeden z reklamowych filmików na youtube przekonał mnie do zakupu powieści Jakuba Żulczyka. Autor był mi zupełnie nieznany, choć "Instytut" to bodaj trzecia książka w jego dorobku. Nie bardzo śledzę wiadomości z literackiego światka, ale zdaje się, że Żulczyk wyrasta na młodą gwiazdę polskiej prozy z pogranicza horroru i powieści obyczajowo - psychologicznej, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Czy zasłużenie - to już inna sprawa.


Główna bohaterka książki, Agnieszka, to trzydziestopięciolatka w trakcie rozwodu, z teściami, którzy jej nienawidzą i córką, której praktycznie nie widuje. Kobieta dostaje w spadku ogromne mieszkanie w starej kamienicy i przeprowadza się z Warszawy do Krakowa, gdzie podejmuje pracę barmanki i całymi dniami ostro imprezuje. Mieszkanie, zwane Instytutem z powodu tajemniczej kartki z tą nazwą na domofonie, zaludniają mniej lub bardziej przypadkowi znajomi Agnieszki. Któregoś dnia, gdy wszyscy budzą się po kolejnej pijanej nocy, okazuje się, że Instytut odcięto od świata. Winda nie działa, schody odgrodzono potężną kratą, ktoś przeciął kable od telefonu i internetu, a z komórek powyciągano karty sim i baterie. Do tego krwistoczerwony napis "to nasze mieszkanie". Klimat jak z "Cube", prawda?

Mijają kolejne godziny i dni, kończą się zapasy jedzenia, ktoś odcina prąd. Potem pojawiają się następne, złowróżbne wiadomości...


Słabością "Instytutu" jest, moim zdaniem, syndrom zbyt wielu grzybów w barszczu. Tak jakby Żulczyk nie mógł się zdecydować czy chce pisać powieść grozy czy może psychologiczną. Fajnie, że poznajemy dokładnie losy Agnieszki, ale faktem jest też, że te retrospekcje spowalniają akcję. Mnie najbardziej interesowało kto i dlaczego uwięził mieszkańców Instytutu, tymczasem rozwlekłe opisy życia Agnieszki sprzed tragicznych wydarzeń w końcu zaczęły mnie irytować i nużyć. Wydaje mi się, że dobra powieść grozy powinna powodować, że chce się przeczytać jeszcze jeden rozdział, i następny, i następny, byle tylko przybliżyć się do rozwiązania zagadki. Tego efektu Żulczyk nie osiągnął, no chyba, że jestem jakimś wyjątkowo marudnym czytelnikiem.

Grzech drugi to, niestety, dziury w logice. Postępowanie bohaterów jest momentami po prostu niewiarygodne, podobnie jak niektóre z opisanych sytuacji. Weźmy na przykład okna - Agnieszka i współtowarzysze jej niedoli próbują zwrócić na siebie uwagę przechodniów. Nikt jednak nie zwraca uwagi na wrzaski z piątego piętra, co już wydaje mi się nieco dziwne, no ale ok, w końcu to Polska. Tyle, że gdy wrzaski nie skutkują bohaterowie nie wpadają jakoś na banalny i dość oczywisty pomysł żeby na przykład wyrzucić przez okno jakiś mebel i w ten sposób sprowokować wezwanie policji.

Następny zgrzyt - uwięzieni mieszkańcy Instytutu są tak zestresowani i przerażeni sytuacją, że nie mogą spać dłużej niż kilkanaście minut. Co nie przeszkadza im w chwilę później spać tak twardo, że nie słyszą gdy ktoś zabija deskami wszystkie okna w mieszkaniu. Każda z siedmiu osób po prostu zamienia się na ten czas w głuchy, nieprzytomny kamień. Wygodne, nie przeczę, lecz niestety zupełnie pozbawione sensu.


Ogólnie jednak oceniam "Instytut" na plus. Może na wyrost, bo przyznam, że nie śledzę za bardzo dokonań młodych polskich pisarzy. Możliwe, że "Instytut" jest wtórny (to znaczy jest na pewno, ale w odniesieniu do filmów, a to mogę wybaczyć), ale tego nie wiem, bo nie mam porównania. Dla mnie był to jednak jakiś powiew świeżości. Żulczyk miał niezłą koncepcję, odnoszę tylko wrażenie, że jej nie dopracował i po prostu nie przemyślał wszystkiego do końca. Nie jest też może mistrzem pióra, choć z niektórych sformułowań i zdań przebija niewątpliwa inteligencja, co nie jest takie oczywiste w przypadku polskich pisarzy. Poza tym jest to jednak literatura wybitnie rozrywkowa, a od autorów takowej nie oczekuję przemyśleń na poziomie słynnych filozofów.


"Instytut" jest, mimo swoich niedoskonałości i zakończenia, które nie spełnia moich oczekiwań, książką nienajgorszą. Właściwie chyba mi się podobała ta lektura:-)


5 komentarzy:

  1. ;))
    mnie sie dobrze czytalo, pomijajac dziwaczne zakończenie, to jakos to lazło. juz mniejsza o logikę, było niezle :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszam, że nie na temat powieści, którą recenzujesz. W jednej z notek na tym blogu wspominasz, że lubisz powieści Johna Irvinga.
    U mnie Irving jest na najwyższym podium, chociaż zdarzały mu się słabsze powieści...
    Ciekawa jestem Twojej oceny jego najnowszej powieści "Ostatnia noc w Twisted River".
    Po jej lekturze mam dość mieszane uczucia, ale nie chciałabym niczego sugerować. Oczywiście nie zgadzam się z oceną Mignony, że przekład fatalny. Mam zastrzeżenia innej natury;-)
    Dziękuję za ten blog i za recenzje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Irving jest w ścisłej czołówce moich ukochanych pisarzy:)
    Najnowszej książki jeszcze nie czytałam, może kupię, a może umieszczę ją na liście swoich gwiazdkowych życzeń prezentowych.
    Jak już przeczytam to oczywiście opiszę swoje wrażenia.
    Pozdrawiam:-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze nie znam tego autora. Niemniej z doświadczenia wiem, że polscy pisarze tego gatunku mają dziwną skłonność do przesady. Tak jakby w ten sposób, mam na myśli dany utwór, wylewali samych siebie, jakąś własną bolączkę. Książka "autoterapią" dla pisarza?? Hm... Niemniej widziałam ten tytuł i okładkę w kilku miejscach, też jestem zaintrygowana, ale to jeszcze nie teraz. Najpierw odkurzę sobie Kinga ;)

    Pozdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja tam również z lektury Instytutu czerpałam sporą radość. Momentami naprawdę mocno trzymała w napięciu, a to chyba najważniejsze w tego typu książkach:)

    Teraz już nie mogę się doczekać, bo z kolei dwa dni zostały do premiery "Zmorojewa", kolejnej książki Żulczyka. Zapowiada się bardzo ciekawie:)

    OdpowiedzUsuń