wtorek, 30 sierpnia 2016

Jojo Moyes - "Kiedy odszedłeś"


Nie jestem fanką tak zwanej literatury kobiecej, ale dla Jojo Moyes robię wyjątek. Lubię bowiem jej sprawnie napisane historie. Nawet jeśli są przewidywalne to nie próbują udawać czegoś czym nie są, a Moyes nie usiłuje wmówić czytelnikowi jaki to z niej wytrawny znawca ludzkiej duszy i psychiki. Po prostu snuje swoją opowieść, a że robi to z wdziękiem i lekkością to efekt jest więcej niż zadowalający.

Lou Clark próbuje trwać po śmierci Willa (tę historię znacie już z "Zanim się pojawiłeś"). Dzięki pieniądzom, które dostała w spadku może żyć pełnią życia, tak jak obiecała ukochanemu. Ale okazuje się, że to nie takie proste.
Choć teraz kobieta może mieszkać gdzie tylko zapragnie, w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Nadal ma problemy z określeniem własnych potrzeb i pragnień, a dojmująca tęsknota za Willem zupełnie odbiera jej radość życia. Zamiast skupiać się na tu i teraz, Lou we wszystkim wypatruje śladów mężczyzny, którego dane jej było kochać zbyt krótko. Ląduje w kiepskiej pracy, wieczory spędza z butelką wina i nawet nie próbuje udawać, że jej pierwsze własne mieszkanie jest prawdziwym domem. 
Życie nabiera tempa gdy rodzice zmuszają Lou do uczestnictwa w grupie wsparcia dla osób w żałobie, a po drugie okazuje się, że Will zostawił po sobie coś bardzo namacalnego.

Jest coś wzruszającego w tej historii o radzeniu sobie ze stratą. Nawet jeśli sporo w tym naiwności i filmowych, mocno przewidywalnych scenariuszy to jednak czuć, że całość dotyka czegoś ważnego.
Miło się czytało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz