środa, 27 października 2010

Stosik październikowy


Zaglądam na różne blogi książkowe i co chwilę ktoś opisuje wrażenia z lektury książki, którą dostał od wydawnictwa. Kurde, no nie powiem żebym nie zazdrościła. Mniejsza z tym, że niektóre z wydawnictw wypuszczają na rynek rzeczy zupełnie rozmijające się z obszarem moich literackich zainteresowań, ale gdyby tak jakaś Muza albo inny W.A.B. przysłali mi apetyczny stosik recenzencki... ech. Pomarzyć dobra rzecz:-)

Ponieważ nikt mnie jakoś książkami obdarowywać nie chce, załatwiam rzecz we własnym zakresie:-)

Poniżej najświeższy, październikowy stosik allegrowy. Swoją drogą muszę przystopować z kupowaniem książek, nawet nie ze względu na finanse, bo to same okazje, ale po prostu nie nadążam z czytaniem. Stos książek czekających na swoją kolej powiększa się w zastraszającym tempie, a i tak się ograniczam. Co ja poradzę na to, że kocham czytać:-)


piątek, 22 października 2010

Jakub Żulczyk - "Instytut"


Nie można tej książce odmówić dobrej promocji - to właśnie jeden z reklamowych filmików na youtube przekonał mnie do zakupu powieści Jakuba Żulczyka. Autor był mi zupełnie nieznany, choć "Instytut" to bodaj trzecia książka w jego dorobku. Nie bardzo śledzę wiadomości z literackiego światka, ale zdaje się, że Żulczyk wyrasta na młodą gwiazdę polskiej prozy z pogranicza horroru i powieści obyczajowo - psychologicznej, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Czy zasłużenie - to już inna sprawa.


Główna bohaterka książki, Agnieszka, to trzydziestopięciolatka w trakcie rozwodu, z teściami, którzy jej nienawidzą i córką, której praktycznie nie widuje. Kobieta dostaje w spadku ogromne mieszkanie w starej kamienicy i przeprowadza się z Warszawy do Krakowa, gdzie podejmuje pracę barmanki i całymi dniami ostro imprezuje. Mieszkanie, zwane Instytutem z powodu tajemniczej kartki z tą nazwą na domofonie, zaludniają mniej lub bardziej przypadkowi znajomi Agnieszki. Któregoś dnia, gdy wszyscy budzą się po kolejnej pijanej nocy, okazuje się, że Instytut odcięto od świata. Winda nie działa, schody odgrodzono potężną kratą, ktoś przeciął kable od telefonu i internetu, a z komórek powyciągano karty sim i baterie. Do tego krwistoczerwony napis "to nasze mieszkanie". Klimat jak z "Cube", prawda?

Mijają kolejne godziny i dni, kończą się zapasy jedzenia, ktoś odcina prąd. Potem pojawiają się następne, złowróżbne wiadomości...


Słabością "Instytutu" jest, moim zdaniem, syndrom zbyt wielu grzybów w barszczu. Tak jakby Żulczyk nie mógł się zdecydować czy chce pisać powieść grozy czy może psychologiczną. Fajnie, że poznajemy dokładnie losy Agnieszki, ale faktem jest też, że te retrospekcje spowalniają akcję. Mnie najbardziej interesowało kto i dlaczego uwięził mieszkańców Instytutu, tymczasem rozwlekłe opisy życia Agnieszki sprzed tragicznych wydarzeń w końcu zaczęły mnie irytować i nużyć. Wydaje mi się, że dobra powieść grozy powinna powodować, że chce się przeczytać jeszcze jeden rozdział, i następny, i następny, byle tylko przybliżyć się do rozwiązania zagadki. Tego efektu Żulczyk nie osiągnął, no chyba, że jestem jakimś wyjątkowo marudnym czytelnikiem.

Grzech drugi to, niestety, dziury w logice. Postępowanie bohaterów jest momentami po prostu niewiarygodne, podobnie jak niektóre z opisanych sytuacji. Weźmy na przykład okna - Agnieszka i współtowarzysze jej niedoli próbują zwrócić na siebie uwagę przechodniów. Nikt jednak nie zwraca uwagi na wrzaski z piątego piętra, co już wydaje mi się nieco dziwne, no ale ok, w końcu to Polska. Tyle, że gdy wrzaski nie skutkują bohaterowie nie wpadają jakoś na banalny i dość oczywisty pomysł żeby na przykład wyrzucić przez okno jakiś mebel i w ten sposób sprowokować wezwanie policji.

Następny zgrzyt - uwięzieni mieszkańcy Instytutu są tak zestresowani i przerażeni sytuacją, że nie mogą spać dłużej niż kilkanaście minut. Co nie przeszkadza im w chwilę później spać tak twardo, że nie słyszą gdy ktoś zabija deskami wszystkie okna w mieszkaniu. Każda z siedmiu osób po prostu zamienia się na ten czas w głuchy, nieprzytomny kamień. Wygodne, nie przeczę, lecz niestety zupełnie pozbawione sensu.


Ogólnie jednak oceniam "Instytut" na plus. Może na wyrost, bo przyznam, że nie śledzę za bardzo dokonań młodych polskich pisarzy. Możliwe, że "Instytut" jest wtórny (to znaczy jest na pewno, ale w odniesieniu do filmów, a to mogę wybaczyć), ale tego nie wiem, bo nie mam porównania. Dla mnie był to jednak jakiś powiew świeżości. Żulczyk miał niezłą koncepcję, odnoszę tylko wrażenie, że jej nie dopracował i po prostu nie przemyślał wszystkiego do końca. Nie jest też może mistrzem pióra, choć z niektórych sformułowań i zdań przebija niewątpliwa inteligencja, co nie jest takie oczywiste w przypadku polskich pisarzy. Poza tym jest to jednak literatura wybitnie rozrywkowa, a od autorów takowej nie oczekuję przemyśleń na poziomie słynnych filozofów.


"Instytut" jest, mimo swoich niedoskonałości i zakończenia, które nie spełnia moich oczekiwań, książką nienajgorszą. Właściwie chyba mi się podobała ta lektura:-)


czwartek, 21 października 2010

Ludmiła Ulicka - "Sonieczka"


Krótka, choć dość treściwa książeczka Ludmiły Ulickiej opowiada historię życia pewnej kobiety. Tytułowa Sonieczka to zahukane dziewczę, uciekające od siermiężnej, radzieckiej rzeczywistości w świat książek. Gdy Sonieczka dorasta, podejmuje pracę w bibliotece - tam pewnego dnia poznaje malarza na zesłaniu, z którym wkrótce się pobiera.

Skromne życie, mała córeczka i wierny mąż to wszystko co potrzebne Sonieczce do szczęścia. Po jakimś czasie rodzina przeprowadza się do Moskwy, Robert Wiktorowicz znów robi karierę, poprawia się sytuacja materialna Sonieczki i jej bliskich.

Nic jednak nie trwa wiecznie, a zwłaszcza szczęście. Dorastająca córka Sonieczki przyprowadza do domu swoją koleżankę, Jasię, i zaczynają się problemy.


Nie powiem żeby mnie porwała ta historia. A już na pewno tytułowa bohaterka nie wzbudziła mojej sympatii. Sonieczka to kobieta, która gdyby mogła, przepraszałaby za to, że w ogóle żyje. Jej wdzięczność wobec Boga czy losu za tak cudowne poukładanie życia jest może i do pewnego momentu ujmująca, ale dość szybko staje się mocno irytująca. Nie wyobrażam sobie żeby w sytuacjach jakie spotykają Sonieczkę ktokolwiek zachowywał się tak jak ona.

Nie powaliło mnie też szczególnie tło powieści czyli szarobura, komunistyczna rzeczywistość, opisana zbyt powierzchownie żeby się nią w ogóle przejmować.


Chciałam przeczytać coś rosyjskiego, szkoda tylko, że nie trafiłam na książkę mocno osadzoną tu i teraz. Styl Ulickiej też mnie nie ujął. Nie wiem czy pisarka uskutecznia to w każdej książce czy tylko w "Sonieczce", ale miałam dość natrętne skojarzenia z formułą życiorysu, w rodzaju tych jakie pisało się w czasach sprzed CV. Takie "urodziłam się wtedy i wtedy, do przedszkola chodziłam tu, a do podstawówki tam" i tak dalej.

Generalnie taka sobie książka, nie wnosząca nic nowego ani ciekawego do wiedzy o kobiecej psychice, napisana raczej bez polotu.

Jak dla mnie największą zaletą "Sonieczki" jest jej niewielka objętość:)


wtorek, 19 października 2010

Cecelia Ahern - "Kraina zwana Tutaj"


Któraś z blipowiczek zachwalała mi kiedyś książki Cecelii Ahern, kiedy więc "Kraina zwana Tutaj" rzuciła mi się gdzieś w oczy - kupiłam. Przyznam, że niczego szczególnego się po tej lekturze nie spodziewałam. Ot, lektura dla bab, lekka i przyjemna, tak pomyślałam. I poniekąd miałam rację, nie jest to bowiem rzecz ambitna czy porywająca, ale w kategorii literatury popularnej - górna półka. Bardzo pozytywne zaskoczenie dla mnie.


Bohaterką książki jest Sandy, młoda kobieta, od dziecka owładnięta obsesją znajdowania zagubionych rzeczy. Z tej obsesji Sandy czyni swój zawód - jako dorosła osoba zakłada agencję szukającą zaginionych osób. Jadąc na spotkanie z kolejnym zleceniodawcą kobieta zatrzymuje się na przydrożnym parkingu i idzie pobiegać. Wkrótce okazuje się, że zgubiła się w labiryncie leśnych ścieżek i trafiła do dziwnego miejsca zwanego Tutaj. Znajdują się tam wszystkie zaginione przedmioty i osoby. Sandy poznaje ludzi, których od lat poszukiwała i przyswaja sobie dziwne prawa rządzące krainą. Przede wszystkim jednak koncentruje się na tym jak wydostać się z Tutaj i wrócić do swojego życia, co - jak twierdzą mieszkańcy tego miejsca - jest niemożliwe.


Bardzo fajna, ciepła i naprawdę interesująca lektura. Nie przepadam za takimi magicznymi klimatami w literaturze, ale "Kraina zwana Tutaj" naprawdę mnie wciągnęła. Podobała mi się postać Sandy, pokręconej osoby ceniącej sobie samotność i święty spokój. Cecelia Ahern zgrabnie miesza w książce przeszłość Sandy z teraźniejszością - Tutaj i w zwykłym świecie, z którego kobieta znika.


Podsumowując - lekka książka, ale bardzo przyjemna i naprawdę ciekawa. Polecam.

czwartek, 14 października 2010

J.M. Coetzee - "Chłopięce lata"


Trudno powiedzieć za co tak lubię Coetzeego. Zetknęłam się z jego twórczością zanim dostał literackiego Nobla i było to spotkanie nadzwyczaj udane. Abstrahując od fabuł jego powieści, podoba mi się jak Coetzee układa słowa w historie, a już zupełnie rozkładają mnie jego opowieści o własnym pisarstwie, do znalezienie na youtube chociażby, gdzie z taką powagą opowiada o swojej pracy. Nie jest Coetzee zwierzęciem scenicznym, widać, że publiczne wystąpienia sprawiają mu jakąś trudność i to mnie rozbraja. Zwłaszcza w połączeniu ze zdjęciami pisarza, na których wygląda na bardzo silnego, pewnego siebie, choć wrażliwego człowieka.


"Chłopięce lata" to rzecz otwierająca cykl autobiograficznych książek autora. Coetzee opisuje tu swoje życie z czasów gdy miał mniej więcej 10-14 lat. Urodzony i wychowywany w RPA chłopiec szuka swojej tożsamości, najbardziej czuje się Anglikiem. Odstaje od rówieśników, w przeciwieństwie do innych nosi buty, w jego domu mówi się po angielsku, a jego ojciec jest prawnikiem. Chłopiec ma silny związek emocjonalny z matką, podczas gdy do ojca nie czuje nawet sympatii. Obserwujemy dziecko, które najpierw zmaga się z byciem innym niż ogół, a potem zaczyna dojrzewać i jego uwaga kieruje się na inne obszary życia.


To co mnie najbardziej fascynuje w książkach z apartheidem w tle to podział na ludzi gorszych i lepszych. Jest to doskonale ukazane w "Chłopięcych latach". Naturalność, z jaką przyjmuje się, że czarny tubylec jest mniej warty, gorszy od białego neokolonizatora to, przyznam, coś z czym trudno mi się pogodzić, choć czytałam już wiele książek, w których przewijał się ten motyw. Najbardziej przeraża mnie zawsze oczywistość tego podziału dla obu stron. Czarni tubylcy po prostu akceptują fakt, że są co najwyżej służącymi, dla białych zupełnie naturalny jest zwyczaj nakazujący stłuczenie filiżanki jeśli pił z niej choćby Mulat.


Bardzo rzadko się zdarza żeby wspomnienia czyjegoś dzieciństwa mnie zainteresowały. Ta książka mnie zaciekawiła, czytałam ją z dużą przyjemnością. Chyba właśnie dlatego, że poza przeżyciami i rozterkami dorastającego chłopca opisuje ona "zaplecze" społeczno - polityczne. Niekoniecznie jest to efekt zamierzony, w końcu dla Coetzeego to codzienność, w której wzrastał, ale dla mnie było to wielce frapujące.


Szczerze polecam, Coetzee trzyma w tej książce poziom do jakiego nas przyzwyczaił. Bardzo mi się podobało.

sobota, 9 października 2010

Ian McEwan - "Betonowy ogród"


Moje poprzednie spotkanie z McEwanem niespecjalnie mnie do tego pisarza zachęciło. Specyficzny, rozwlekły styl z mnóstwem dygresji, czyli to co miłośnicy pisarza uwielbiają, męczył mnie i irytował, odwracając uwagę od sedna powieści.

Z "Betonowym ogrodem" jest inaczej, to książka napisana tak jak lubię. Zwięzłymi, treściwymi zdaniami, bez zbędnych ozdobników.


Ponury, duży dom, jedyny zamieszkały na zrujnowanym osiedlu z prefabrykatów, to niezłe tło dla historii rodziny sprawiającej wrażenie samotnej wyspy na oceanie. Nikt tu nie utrzymuje kontaktu z krewnymi czy znajomymi, żadni goście nie zakłócą powolnego rytmu codzienności. Czwórka rodzeństwa, z czego troje w wieku nastoletnim i rodzice żyjący jakby obok.

Najpierw niespodziewanie umiera ojciec. Kiedy wkrótce potem odchodzi także matka, dzieci postanawiają ukryć ten fakt przed światem. To łatwe, w końcu nie ma nikogo kto mógłby przyjść z wizytą i zauważyć, że coś jest nie tak. Wymarła okolica eliminuje także problem wścibskich sąsiadów. Jest upalne lato, wakacje, nie trzeba chodzić do szkoły. W domu są pieniądze, nie ma więc potrzeby martwić się o przetrwanie.

Urządziwszy matce dość makabryczny pochówek, dzieci stopniowo wchodzą w role dorosłych. Śmierć rodziców wydaje się nie robić na nich wrażenia, jedynie kilkuletni Tom tęskni za matką. Dojrzewający Jack przeżywa fascynację starszą siostrą, Sue ucieka w świat fantazji, a Julie próbuje być panią domu. W dusznej atmosferze ponurego domu rodzą się niezdrowe, podszyte erotyzmem relacje między rodzeństwem, a nagłe pojawienie się osoby z zewnątrz zakłóca nowo powstałą rzeczywistość.


Miałam podczas lektury luźne (i pewnie mało oryginalne) skojarzenia z "Władcą much", a postać Julie, z jej pączkującą, wyrachowaną zmysłowością przywodziła mi na myśl Lolitę.

Podobał mi się gęsty, duszny nastrój tej powieści, momentami tak odrealniony, że kojarzący się ze snem.

W porównaniu z "Dzieckiem we mgle" ta książka jest świetna. Jest jednak w pisarstwie McEwana nieokreślone coś, co powoduje, że raczej marnie oceniam szansę na zaliczenie go do grona moich ukochanych twórców. Nie wiem co to jest, w "Betonowym ogrodzie" podoba mi się przecież wszystko, ale jednak jest w McEwanie jakaś, nie wiem jak to nazwać, luka?. Choć ta powieść bardzo mi się podobała, nie mam jednak ochoty natychmiast rzucić się na pozostałe książki pisarza.


Ciekawostka - na podstawie książki nakręcono w 1993 roku film z Charlotte Gainsbourg, którą bardzo lubię, więc pewnie kiedyś go obejrzę.


Lekturę szczerze polecam, bo choć mnie nie zaczarowała to jednak jest to kawałek bardzo dobrej prozy.


czwartek, 7 października 2010

Alice Sebold - "Szczęściara"


Alice Sebold kupiła mnie powieścią "Córeczka". Obok Joyce Carol Oates było to moje największe literackie olśnienie w ciągu ostatniego roku.

"Szczęściara" to nie powieść, to zapis traumatycznych przeżyć pisarki i w pewnym sensie podręcznik przetrwania. Sebold wraca tu do wydarzeń pewnej nocy - kiedy była studentką pierwszego roku została brutalnie pobita i zgwałcona podczas nocnego powrotu do akademika. Pierwsze strony książki to dokładny opis samego gwałtu, a czytając go doprawdy trudno nie próbować stawiać się na miejscu autorki. Sebold szczegółowo opisuje pierwsze godziny po gwałcie - wizytę w szpitalu, przesłuchania przez policjantów, reakcję otoczenia. Po zgłoszeniu sprawy na komisariacie Alice wyjeżdża do domu rodziców gdzie spędza kilka miesięcy, próbując dojść do siebie. Potem decyduje się wrócić na uniwersytet w Syracuse. Pewnego dnia przypadkiem spotyka na ulicy swojego gwałciciela, w niedługim czasie dochodzi do jego aresztowania i procesu. Czytamy o kolejnych rozprawach, o strachu trudnym do opanowania, w końcu o sprawiedliwym finale.

Ogłoszenie wyroku skazującego nie było jednak końcem sprawy dla pisarki - ponad dziesięć lat zajęło jej dojście do siebie. Poruszająco opisuje swoje życie po gwałcie, to jak nagle stała się przez niego naznaczona, wyobcowana. Tylko dzięki własnej determinacji Sebold przezwyciężyła lęk przed zemstą przestępcy i zdecydowała się wnieść oskarżenie.


"Szczęściara" niesie słodko - gorzkie przesłanie - z jednej strony daje nadzieję, bo przecież w końcu Alice Sebold jakoś się pozbierała. Ale z drugiej jest przeraźliwie smutna - mówi wprost, że spod ciężaru takich doświadczeń nie sposób się wyzwolić. Że wpływają one na całe życie i tylko dzięki wyjątkowemu hartowi ducha można próbować normalnie żyć, choć nigdy nic nie będzie takie jak przed gwałtem.


Sebold napisała tę książkę chyba głównie dla siebie, żeby rozprawić się ze swoją traumą. Jest przejmująca, naprawdę trudno nie postawić sobie podczas lektury pytania "a co gdybym to ja była na jej miejscu?". Natomiast niekoniecznie jest to dobry pomysł na pierwsze spotkanie z tą autorką, gdybym przeczytała tylko "Szczęściarę" chyba nie miałabym ochoty na lekturę innych dzieł Sebold.


środa, 6 października 2010

Donald Barthelme - "Raj"


Wzięty architekt w średnim wieku po rozstaniu z żoną przeprowadza się z Filadelfii do Nowego Jorku. "Zawiesza" swoje życie zawodowe i całymi dniami analizuje swoją przeszłość. Przyczyną rozpadu małżeństwa Simona wydaje się być jego niechęć do ustabilizowanego, mieszczańskiego życia, ze strzępów wspomnień mężczyzny dowiadujemy się, że raczej nie darzył swojej żony przesadną sympatią i nie stronił od przypadkowych romansów.


W nowojorskim klubie Simon poznaje trzy młode kobiety. Ponieważ nie mają się gdzie podziać, wprowadzają się do mężczyzny. Przez osiem miesięcy tworzą razem dziwny organizm - Simon zapewnia dziewczynom dach nad głową i utrzymanie, a one w zamian za to sypiają z nim. Jest to układ, który niełatwo zrozumieć. Może dlatego, że erotyczna inicjatywa należy do kobiet, którym seks z Simonem jawi się jako rodzaj waluty, którą opłacają swoje utrzymanie. A może z powodu samego Simona, który owszem, przyjmuje ofiarę z ciał dziewczyn, lecz robi to bez entuzjazmu i poniekąd dla świętego spokoju.


"Raj" to specyficzna lektura, z rodzaju tych, w które trzeba się wczuć. Książka składa się z krótkich rozdziałów - część z nich to wyłącznie dialogi między dziewczynami, część jest czymś na kształt zapisu rozmowy z psychoanalitykiem.

Barthelme opisuje świat, w którym seks jest tylko walutą, czymś co można wymienić na wymierne korzyści materialne. Autor odwraca stereotypowe role narzucone płciom - w jego książce to nie kobiety są seksualnymi obiektami, to raczej Simon jest wykorzystywany na wszelkie sposoby, także erotycznie. To również książka o mężczyźnie w średnim wieku, który utknął w martwym punkcie - kiedy trzy kobiety zdecydują się szukać szczęścia gdzie indziej, Simon zostanie sam w wielkim, pustym domu zadając sobie te same pytania co zwykle.


Myślę, że to jedna z tych książek, które albo się lubi, nawet nie do końca rozumiejąc, albo rzuca się je w kąt nie dobrnąwszy do końca. Mnie się podobała:-)